O genealogii i historii słów kilka...
  Wspomnienia Anny Marty-Strawińskiej
 
Na tej stronie przedstawiam wspomnienia pani Anny Marty- Strawińskiej, która przed wojną mieszkała w miejscowości Wodniki (powiat Halicz). Napisała dwie części swych wspomnień. Pierwsza część to opowieść o jej życiu w Wodnikach i  podróży sentymentalnej w roku 1992. W części drugiej opisuje swe wstrząsające przeżycia podczas pobytu na zesłaniu w Kazachstanie i o brawurowej ucieczce wraz z siostrą do kraju. Miłej lektury!


Anna Strawińska-Marty "Powrót do Ziemi Halickiej"1992

    "Jest koniec sierpnia 1992 roku.Wynajęta we Lwowie taksówka mknie wsród pofalowanych pól. Pachnie świeżo zaorana, czarna, żyzna ziemia.Jest słoneczny, letni poranek i w miarę jak zbliżamy się do położonych koło Halicza Wodnik, wracają dawne wspomnienia.O, tutaj skręciliśmy od stacji na prawo i gościniec prowadził wśród pól. Dziś wysadzana kiedyś czereśniami droga, bieli sie teraz rzędem domków. Wieś rozrosła się na przestrzeni 2 kilometrów, zmieniając całkowicie krajobraz. Dojeżdżamy do skrzyżowania dróg. Jeszcze stoi jakże stary już domek Sygala, właściciela małego sklepu, w którym można było kupić niezbędne w gospodarstwie rzeczy, takie jak: chleb, mąkę, cukier, zapałki, naftę. Rodzina Sygalów zginęła w stanisławowskim getcie. Ich kilkunastoletni syn- Moszko ukrywał się podobno jakiś czas w wodnickim lesie, ale jak długo młody chłopak mógł żyć w takich warunkach, za pomoc któremu groziła śmierć? Naprzeciw domu Sygala stoi teraz, już wśród innych, nasz dawny tzw. "stary dom". W domu tym mieściła się kiedyś jeszcze za czasów naszego dziadka, administracja majątku. Gdy moi rodzice przyjechali do spalonych w 1920 roku przez Budionnego Wodnik, był to jedyny budynek, który ocalał z pożogi. Dziś mieści się tu sklep i biura administracji kołchozu. Rzucam okiem na ganek domu. Kiedyś obrośnięty był dzikim winem, w którym zwzięcie rajcowały od rana do wieczora wróble. To tutaj przeżyłam, jakże dalekie, ale i mocne, pierwsze wrażenia z dzieciństwa: szum drzew w czasie burzy, drgającą, złocistą plamę słońca na podłodze i strach przed Panem Bogiem, który jak mi powiedziano, jest wszechmocny i niewidzialny, więc widzi też mnie samą, czteroletnią, w naszym dziecinnym pokoju. Ale nie teraz czas na wspomnienia. Mijamy Wodniki, odkładając zwiedzanie znajomych kątów na później i jedziemy do Łanów. Droga wspina się przez las, dawnym szlakiem naszych wypraw do "Dęba". Rósł tu kiedyś ogromny dąb, któremu las sięgał do pasa. Od dęba był nasz wspaniały, długoi zjazd saneczkami, trochę niebezpieczny z powodu ruchu na gościńcu. Oddzielone od Wodnik pasmem wzgórz, Łany są dużą, ludną wsią. Ta ziemia jest zamieszkała od prawieków i na wzgórzach otaczających osiedle, znaleziono stare groby i narzędzia z epoki kamienia. Auto staje przed dużym obejściem, w którym mieszczą się dwa domy. Mieszkają w nich trzy pokolenia. Pokolenie starsze to Michał Smuk z żoną. Jego ojciec Grzegorz, służył najpierw w domu naszego dziadka, a potem i u nas. Widzę go jeszcze, gdy w wigilijny wieczór, uroczyście ubrany w ciemnym garniturze i białych rękawiczkach, podaje do stołu. Syn jego, pomimo podeszłego wieku, jest pełen życia.Spod gęstej czupryny śmiją się do nas żywe, niebieskie oczy. Zamyka mnie w gorącym, serdecznym uscisku, wykrzykując: "Oj panuńciu! Nareszcie ja panuńcię zobaczył! "Panuńcia"- jakże dawno mnie ktoś tak nazywał. Młodsze pokolenie Smuków to jego córka z mężem, też Michałem i dwoma kilkunastoletnimi córkami. Są mili, życzliwi i dosyc oblatani we współczesnym świecie. Byli stosunkowo niedawno (razem z córkami) w Polsce. Nieobce są im problemy polityczne i gospodarcze nowopowstałej Ukrainy. Wchodzimy do domu. Jest to przestronny, kilkupokojowy budynek o jasnych, dużych oknach i nowoczesnych, na "wysoki połysk"meblach. Całośc robi dostatnie wrażenie, a ludzie są czysto i starannie ubrani. Dom ich razem z wnętrzem, mógłby z powodzeniem służyć za mieszkanie w jakimkolwiek zachodnim kraju. Szybko wykrywam jednak jego dwa zasadnicze braki: brak łazienki i "cichego kącika". Ten ostatni w stylu sławojki stoi na podwórzu i pilnie jest strzeżony przez dwa nieprzyjazne psy. A mycie się? No cóż, na podwórzu jest ukryty w krzakach kran, do którego pobiegnę o trzeciej nad ranem, żeby w mrokach wczesnego poranka móc się trochę umyć. Tymczasem sadzają nas za stołem i zaczyna się zwykła niespieszna, wiejska rozmowa o przeszłości, o rodzinie, o życiu w Polsce. Notuję, że mało kto (podobnie jak w Polsce)pyta mnie o Kanadę. Ja zresztą nie biorę zbyt żywego udziału w konwersacji, która toczy się po ukraińsku. O ile mój brat Stefan biegle włada tym językiem, ja chwytając łatwo wątek wypowiedzi, nie mam odwagi nim mówić.Wolę z dwojga złego mówić po polsku, bo i tak wszyscy mnie rozumieją. Przy okazji stwierdzam, że kobieta w tej wiejskiej społeczności rzadko zabiera głos przy mężczyznach i to co powie, jest jakby mniej ważne. Gdy nasza młoda gospodyni będzie chciała ze mną porozmawiać, zrobi to późnym wieczorem, gdy wszyscy pójdą spać. Do stołu nakrytego pięknym obrusem, zasiadają też tylko mężczyźni, no i ja tytułem gościa. Obiad jest prosty, ale i obfity: rosół, ziemniaki, kiszone ogórki, gulasz, kompot, no i wódka. Tę ostanią, ku mojemu zgorszeniu, bedą nam proponować nawet do śniadania. Zaczynają się wspomnienia snute przez naszego wiekowego gospodarza. Opowiada, jak to ja płakałam, gdy mój obecny tu brat, mnie kuksał, jak to pani Morawska z Jeziórka zapisała mnie swój majątek, jak to swatano moją ciotkę z panem Dzieduszyckim, ale ona wolała wstąpić do klasztoru i jakie to u nas były przyjęcia. Powoli, owiana mgiełką nostalgii przeszłość, przeistacza się w legendę. Słucham trochę wzruszona, trochę ubawiona tej udziwnionej historii mojej własnej rodziny. Ale czas na zwiedzanie, bo nasz pobyt w Łanach jest krótki. Pakujemy się do bardzo wysokiej, potężnej ciężarówki, służbowego wozu zięcia naszego gospodarza. Ruszamy w kierunku Wodnik. Wodniki! Ile razy wracałam myślami do miejsca mego urodzenia. Czy to w okresie grypy, gdy nieistniejący dom symbolizował opiekę i bezpieczeństwo, czy na sali koncertowej, gdy słuchając muzyki szybowałam nad znajomym krajobrazem, czy wreszcie w rozmowach z moim bratem, gdy dyskutowaliśmy wiernosc zapamiętanych szczegółów. Teraz wracam do nich krótko, ale w rzeczywistości.
    Zaczynamy od Hetmanki. Hetmanka, góra z której rozciąga się przepiekny widok na całą doline Dniestru i sięga aż po Karpaty, zawdzięcza swą nazwę hetmanowi Stanisławowi Jabłonowskiemu, wielbicielowi Marysieńki Sobieskiej. To on ufundował kościół w pobliskim Mariampolu, to do niego należał cały ogromny klucz majątków z Mariampolem, Łanami i Wodnikami włącznie. Hetmanka stanowiła cel naszych częstych, ale trudnych spacerów, bo stoki jej spadają ostro w dół. Teraz jesteśmy na jej szczycie i nie mogę się nadziwić przepięknemu krajobrazowi, jaki się przede mną roztacza.
    "Nad Hetmanką błękity
    Obraz w sercu wyryty"
    jak pisała w niezbyt może literacko udanym, ale tchnącym prawdziwym sentymentem, siostra mojej matki, wspominając w klasztorze rodzinne strony. Migocą się w slońcu pętle Dniestru, niebieszczą sie w dali Karpaty, a w dole pod nami wśród drzew i pól ścielą się Wodniki.
    Mój brat chce koniecznie zobaczyć w lesie na stokach Hetmanki źródło, z którego jeszcze przed I wojną światową mój dziadek sprowadzał kamiennymi rurami wodę do dworu w Wodnikach. Wodniki, rzecz na owe czasy niesłychana, miały bieżącą wodę i były skanalizowane. Teraz kamienna płyta zbiornika zamieniona została na cementową. Zarośnięte, dzikie otoczenie świadczy, że rzadko ktoś tu przychodzi, by oczyścić źródło.
    Wychodzimy z lasu na stok góry i spuszczamy się na dół. Pachnie macierzanka, żółci się dziewanna, niebieszczą się małe bodiaki, zwane mikołajkami. Zrywam ich cały pęk, mam zamiar je zasuszyć i bez większych skrupułów ekologicznych umieścić je w moim kanadyjskim salonie.
    Dochodzimy do miejsca, na którym stał kiedyś nasz dom. I tu można by zastosować słowa Chrystusa, odnoszące się do zniszczenia Jerozolimy: "I ujrzycie brzydkość spustoszenia". Już od mojego brata, który był już uprzednio w Wodnikach, wiedziałam, że dom rozebrano, a park wycięto. Nie spodziewałam się więc odnaleźć wiele ze znajomego krajobrazu. Ale to, co zobaczyłam przeszło moje oczekiwania. Ze ślicznego, zadrzewionego miejsca zostało tylko puste porosłe chwastami wzgórze.
    Wskutek wycięcia drzew zmieniły się też perspektywa i wymiary terenu. Przestrzeń urozmaicona kiedyś krzewami i drzewami jest teraz jakoś żałośnie mała, biedna i skurczona. Z trudem odnajdujemy resztki fundamentów na których stał dom. Opodal jakieś byle jak sklecone, zaniedbane chlewnie. Przechodzimy do sadu. To już nowy sad posadzony na miejscu starego. I znów to samo uczucie opuszczenia i bylejakości. Wchodzimy w las, który kiedyś graniczył z parkiem. Zdarzało się, że w zimie sarny podchodziły pod dom ze stoickim spokojem znosząc szczekanie uwiązanej na łańcuchu wilczycy Iskry. Las został ten sam. Drogi jego są jakby bardziej zarośnięte, ale życie kipi jak dawniej w ciemno-zielonym gąszczu. Jakże przepięknie jest tutaj na wiosnę. Najpierw bieleją snieżyczki, potem zawilce, żółca się złote jaskry, niebieszczą fiołki, przylaszczki i sasanki. Całe poszycie lasu jest wtedy jednym kolorowym dywanem.
    Dochodzimy do tzw. kątowego sadu. Rosły tu kiedyś drzewa owocowe, a dla nas dzieci to cel naszych częstych leśnych wypraw. Gnieździła się tu też para prawdziwych kruków, czarnych z białymi znakami na skrzydłach, do których moi bracia nieopatrznie strzelali, nie wiedząc zapewne, ze ten gatunek był pod ochroną i na wymarciu. Z kątowego sadu skręcamy w głęboki wąwóz. Przy jego wejściu stoi duża drewniana altana, w której od czasu do czasu odbywają się zabawy. Na zboczach wąwozu panoszyły się kiedyś wspaniałe stare buki. Pnie niektórych z nich poznaczone były inicjałami żołnierzy z I wojny światowej. Dziś rosną też buki, ale młode, zapewne potomkowie tych starych.
    Wsród pokrzyw i krzaków drapiemy się ostrą skarpą wąwozu do tzw. "starej drogi", która dawno, dawno temu prowadziła przez las do Łanów. Jest to królestwo lisów, których żaden ustrój, ani myśliwi nie zdołali wykurzyć.
    Z zielonego szlaku starej drogi wychodzimy na wolną przestrzeń wodnickich pól. Jesteśmy u stóp wzgórza tzw. "Szutrowiska". Za tą prozaiczną nazwą kryje się jeden z najpiękniejszych wodnickich zakątków. Tylko Hetmanka może się z nim porównać. Ale o ile zbocza Hetmanki spadają ostro, są bardziej dzikie, stoki Szutrowiska schodzą łagodnie ku Wodnikom, przechodząc stopniowo w uprawne pola.
    Z daleka widać zarysy dawnego folwarku, stary cmentarz, wieś i hen dalej, okoliczne wsie osadzone w dolinie Dniestru. Kiedyś moja matka marzyła o wybudowaniu tutaj pełnego słońca domu, w którym mogłaby spokojnie malować i w którym (jak podejrzewam)byłaby z dala od swoich hałaśliwych dzieci i problemów gospodarczych. Dochodzę do wzgórza i kładę się w trawie. Przychodzą wspomnienia. To tutaj korzystając z okopów z I wojny światowej, bawiliśmy się z moim bratem w "Potop". W miarę potrzeby przedzierzgiwaliśmy się w coraz to inną postać z Trylogii, a ja byłam raz nawet księżną Wiśniowiecka., a mój nieznośny i czupurny brat zwracał się do mnie per " księżna pani". Przeszły lata, przemierzyłam inne kontynenty i inne kraje, a Szutrowisko zostało to samo: ciche, nasłonecznione, urocze.
    " Z Szutrowiska dochodzimy do zostawionej na dawnym folwarku ciężarówki i aleją jesionową, która prowadziła kiedyś do domu, wyjeżdżamy na gościniec w kierunku Mariampola. Po prawej stronie mulista, pełna żab dawna odnoga Dniestru- Ochaba. Po lewej stronie stary cmentarz i Obłonie, łąka na której rosną na wiosnę ciemnoczerwone dzikie tulipany.
    Cieżarówka wspina się bez trudu na zbocza mariampolskiej góry, która tak trudna była dla koni. Po prawej stronie kapliczka, w której stała kiedyś figura Św. Jana Nepomucena. Kapliczkę tę wybudowano w XVII wieku na pamiątkę jakiegoś regimentarza, który zmarł tam z ran otrzymanych na wojnie. To w w jej pobliżu zamordowali Ukraińcy naszego proboszcza, księdza Marcina Bosaka w 1941 roku.
    Wjeżdżamy do Mariampola. Stare XVII- wieczne miasteczko było w większości zamieszkała przez Polaków. Dzis przeważa napływowa ludność ukraińska. Więcej domów, bardziej ciasno. Mijamy zaniedbany rynek i dojeżdżamy do kościoła i klasztoru Sióstr Miłosierdzia, które przed wojną prowadziły tutaj sierociniec. Obecnie w murach klasztoru mieści się więzienie dla przestępców-alkoholików. Z barokowego frontonu kościoła zdjęto krzyż. Znikła tez stara i piękna figura Matki Boskiej. Całość otacza wysoki mur wzmocniony zasiekami z drutu kolczastego. Idziemy na zamek. Spalony w czasie I wojny światowej zamek należał kiedyś do książąt Jabłonowskich. Była to jedna z łańcucha fortec wybudowanych w XVII wieku, dla zabezpieczenia granic polskich przed najazdami Turków i Tatarów. Z potężnej, położonej tuż nad Dniestrem budowli zostały tylko ruiny- cel niedzielnych spacerów mariampolan. Z zamkowej góry roztacza się śliczny widok na wijący się Dniestr, na dalekie pola i wsie. U stóp zamku, od strony miasteczka mogiła poświęcona bojownikom spod znaku Bandery. Dużo kwiatów.
    Samo miasteczko jest jakieś senne, przygasłe. Wiele tu nowych, pozbawionych wdzięku domów. Szaro, mimo jasnej, słonecznej pogody.
    W połowie drogi do Wodnik, już za mariampolską górą, skręcamy w stronę dniestru. Z entuzjazmem przebieram się w kostium kąpielowy i wskakuję do rzeki. Ale woda pełna jest zielonych glonów, z równym więc zapałem wychodzę na brzeg. To nie jest Dniestr mojego dzieciństwa - rwący i czysty. Woda wskutek długotrwałej suszy jest niska, a zanieczyszczenie bardzo duże. Wracamy do Wodnik i po drodze zatrzymujemy się na chwilę, żeby przywitać się z Teklą Marycz. Tekla kojarzy mi się ze wspomnieniami z najmłodszych lat. Z jej niedużej, zgrabnej sylwetki, szybkich, pewnych ruchów promieniowała zaradność i ład. Przychodziła do nas do prania i widzę ją jeszcze jak pochylona nad balią, usiłuje przywrócić czystośc koszulom mojego studiującego we Lwowie brata.
    Tekli nigdy nie widziałam zaniedbanej, czy brudnej, a w jej bardzo ubogiej chacie na skraju wsi panował zawsze idealny porządek. Tuż przed wojną Tekla wyszła za mąż za Polaka, ale to małżeństwo nie ułożyło się pomyślnie: mąż wyjechał do Polski, a ona została sama. Niestety, nie zastajemy jej w domu. Zresztą nie wiadomo, czy by nas poznała. Jest już, jak powiedzieli nam jej sąsiedzi, bardzo wiekowa i myli wypadki i ludzi.
    Wracamy więc do Łanów. Jeszcze jeden rzut oka na Hetmankę, na las, na znane pola i ciężarówka staje przed domem. Tu czeka nas obfita kolacja o bardzo podobnym do poprzednich posiłków menu kolacja. Jedzenie jest proste, ale dobre. Ta wyhodowana we własnym ogrodzie żywność na zupełnie inny smak, niż nasze masowe produkty. Po kolacji jesteśmy zaproszeni do naszego dawnego furmana Iwana. Iwan został mi w pamieci jako nieduży pucułowaty chłopak. Dziś to już stary zniszczony człowiek. Jego niebieskie, żywe kiedyś oczy straciły blask, okragła, trochę mongolska twarz wydłużyła się. Nasz gospodarz jako dawny żołnierz niemieckiej formacji SS-Galizien ma za sobą 10 lat obozu koncentracyjnego w Workucie. Jego myśli zdają się krążyć wokół tych przeżyć. Opowiada nam, jak za chleb dał sobie wyrwać obozowym złodziejaszkom dwie złote korony.
    Podają nam kolację. Zaczynam się wzbraniać, ale nie ma mowy. "Prynuka" jest tak intensywna, że odmówić byłoby niegrzecznie. Dobrze, że choć przy piciu wódki, jako kobieta mam taryfę ulgową.
    Dyskretnie obserwuję wnętrze. Te same, już widziane, trochę toporne meble. Wysokie oszklone szafy, solidne fotele i krzesła. styl bardziej drobnomieszczański niż wiejski. Podobnie jak u Smuków, domy w których mieszkają różne pokolenia, stoją ciasno jeden koło drugiego, połączone ze soba tym samym obejściem.
    Zastanawiam się, z czego żyją ci ludzie. Jak wynika z rozmowy, część z nich pracuje w kołchozie, a część jak nasz szofer Michał, dojeżdża do fabryk w pobliskich miasteczkach. Uderza duże zaludnienie wsi.
    Wieczór kończy się wreszcie trzecią kolacją u przygodnych znajomych(byli z wizytą u mojego brata w Gdańsku). Wracamy do domu śmiertelnie zmeczeni, nakarmieni i napojeni do granic wytrzymałości. Mnie gospodyni pościeli rozkładaną kanapę w salonie. Pościel jest śnieżnobiała i po europejsku nakrochmalona. Zmuszam się ostatnim wysiłkiem woli do umycia zębów, licząc, że kąpiel w Dniestrze zastąpi mi codzienny prysznic.
    "Budzi nas następnego dnia jeszcze jeden słoneczny poranek. Śliczna pogoda towarzyszy nam zresztą stale w ciągu tej wyprawy. Dziś program dnia pracowity. Najpierw zwiedzamy nowo wybudowaną cerkiew w Łanach. Murowana z czerwonej cegły, z blaszanym dachem jest solidna, ale bez specjalnego wdzięku. Co innego jej delejowska biała siostrzyca, wybudowana na początku XIX wieku. Ta ostatnia zachowała cały swój urok epoki, która nad pośpiech i praktyczność przedkładała klasyczny umiar i harmonię kształtów. Przejeżdżamy przez Delejów, kiedyś polską XV-wieczna osadę i kierujemy się na Byszów. Dla mnie byszów- to ciocia Żancia Hohendorffowa. Osoba pełna życia, osobistego uroku i energii, lubiąca młodzież i zwierzęta, podróże i przygody. Jestem jej do dziś wdzięczna za to, że zwracała na mnie uwagę wtedy, kiedy większość starszych relegowała mnie do dziecinnego pokoju. Pamiętam, jak w czasie jazdy końmi z Wodnik do Byszowa (ciocia Żancia zabierała mnie czasem do siebie) z wielkim zainteresowaniem wypytywała się mnie o powieść, którą usiłowałam napisać. Nikt poza nią nie brał na serio literackich ambicji dziesięcioletniej dziewczynki. Tę bardzo dobrą dla wszystkich osobę spotkał tragiczny koniec. Po przejściu bolszewików wyjechała do Stanisławowa, co było roztropnym posunięciem, ale jak mówi w "Pożodze" Kossak-Szczucka- "każde stworzenie samo idzie ku losom swoim i ku przeznaczeniu". Wróciła na jeden dzień do Byszowa, zapewne, żeby coś zabrać ze swoich rzeczy i tutaj ją złapano i pod pretekstem krytyki Związku Sowieckiego, okrutnie zastrzelono ją pod lasem. Teraz jedziemy szukać jej grobu.
    Już czernieje bogata gleba byszowskich pagórków. Z dworku cioci Żanci ani śladu, a cmentarzy jest dwa. Jeden błyszczy nowymi krzyżami i napisami w języku ukraińskim. Drugi częściowo polski, częściowo ukraiński porasta młoda olszyna. Jak w tym gąszczu znaleźć grób? Z pomocą przychodzi nam starszy, mocno kulejący mężczyzna. Z początku nie wie o kogo nam chodzi. Nazwisko Hohendorff nic mu nie mówi, ale jak pada zdanie "taka pani, co ją w 1939 roku zamordowali" ożywia się- "O, pani baronowa!" i prowadzi do ukrytego wsród chaszczy grobowca rodziny Hohendorffów. To tutaj już w czasie okupacji niemieckiej przeniesiono zwłoki cioci Żanci. Dziś grobowiec rozwalony jest u podstawy. Bieleją złożone szczątki. Tablica z nazwiskiem wyrwana. Nawet figura Matki Boskiej wieńcząca grób, ma utrąconą głowę. W gąszczu młodego lasu poprzewracane krzyże i figury. Cisza i dzikość. I nawet teraz, gdy piszę te słowa w zaciszu mojego kanadyjskiego domu, przenika mnie zgroza wobec tego opuszczenia i zapomnienia. Po krótkim pacierzu i paru zdjęciach wychodzimy z cmentarza. Nasz przygodny przewodnik, zgodnie ze starą wiejską tradycją, nakazującą pomoc podróżnym, odmawia zapłaty.
    Teraz droga wsród pól prowadzi do Horożanki. Horożanka to prawie miasto. szeroka droga, jakiś większy sklep, na którego mizerne towary ciekawie zerkam. Wszystko wydaje mi się bardzo ubogie i w złym gatunku. Dużo niespieszących się, pomimo powszedniego dnia, ludzi. Zajeżdżamy przed kościół, a raczej przed budynek, który kiedyś był kościołem. Solidne mury stoją, mimo, że dach przecieka. Wyrwane drzwi i okna. Po wystroju wnętrza ani śladu. Wchodzimy na pagórek, na którym stał kiedyś, zbudowany na fundamentach XVII-wiecznej fortecy- dom naszych znajomych, państwa Romanowskich. Rozległy widok na okoliczne wzgórza i pola. Jakiż to piękny kraj i jak daleko odeszli od niego jego dawni mieszkańcy, których los porozrzucał po Polsce, Stanach i Kanadzie.
    Droga prowadzi teraz do Halicza. Niestety prawie się nie zatrzymujemy w mieście. Z trudem usiłuję złapać w przelocie coś znajomego w czworoboku halickiego rynku. O, tutaj na rogu stał kiedyś kiosk organizacji "Strzelec", w którym sprzedawano pyszne lody i pamiątki z alabastru. To tutaj kupiłam w prezencie mojej matce alabastrowe okrągłe pudełko. Pamiętam,,że kosztowało 60 groszy i że zapłaciłam należność uskładanymi, pojedynczymi groszami ku wielkiej konfuzji mojego brata. To w jednej z tych szarych kamienic mieszkał dr Obler, który mnie szczepił przeciw ospie i z któregoś z tych domów przy stacji wywieziono moją matkę, moją siostrę i mnie do Kazachstanu w 1941 roku. Przyjechałysmy do Halicza tylko na jedną noc i wywieziono nas z tym, co miałyśmy tylko na sobie.
    Koło Halicza zwiedzamy z młodym przewodnikiem, skansen starych domów mieszkalnych ludności Podkarpacia. wnętrza wyposażone są w przedmioty codziennego użytku. Szczególnie ciekawa jest zbudowana dla bezpieczeństwa w czworobok, zagroda huculska. "Powiedz mi, gdzie przebiega granica między Bojkami a Łemkami?" - pada pytanie mego brata. Powinnam wiedzieć, bo właśnie przeczytałam na ten temat książkę. Nim jednak zdążyłam odpowiedzieć, pada inne, dające do myślenia pytanie naszego przewodnika- "A gdzie przebiega granica między Polakami a Ukraińcami ?"
    Naszym następnym etapem jest XI- wieczna cerkiew Św. Pantelemona (przed wojną franciszkański kościół św.Stanisława), jedyny zabytek romański na tych ziemiach. Cerkiew zachwyca czystością linii, oszczednością efektów architektonicznych, wobec których gotyk wydaje się przeładowany i sztuczny. Z żalem myślę, żę z chwilą gdy świątynia ta zostanie po odnowieniu oddana do użytku liturgicznego, zniknie pod bogactwem wyposażenia jej surowa prostota. Ale nie tylko cerkiew urzeka mnie swoim pięknem. Oprowadzający nas po niej przewodnik ma w sobie coś ze średniowiecznych szaleńców Bożych, którzy swoje życie poświęcili budowaniu katedr.
    Zastaliśmy go w trakcie piłowania ogromnego bloku piaskowca. Jego, o regularnych rysach twarz, jest spalona od słońca, ciemne, duże oczy zaczerwienione od kamiennego pyłu, ręce zniszczone ciężką pracą. Ale z jakim pietyzmem ten człowiek zwraca nam uwagę na każdy szczegół, z jakim żalem mówi o wolnym tempie budowy i z jakim znawstwem komentuje historię świątyni i dokonane w niej naprawy.
    Poniżej cerkwi, ekipa archeologów z Kijowa pracuje przy wykopaliskach grobów książąt halickich. Przypominam sobie, jakiego hałasu narobiło odkrycie tych grobów tuż przed wojną i jak moje rodzeństwo wybrało się je zwiedzać, zostawiając mnie w domu pod pretekstem, że jestem za mała. Widziałam potem, już w czasie wojny, w jednym z lwowskich muzeów ("Czarnej Kamienicy" Sobieskiego) czaszkę ruskiej księżniczki znalezioną na tym cmentarzysku. Małą kształtną główkę oplatał kunsztowny diadem z miedzi.
    Z wykopalisk jedziemy wykąpać się w Łomnicy. Stan wody jest wprawdzie niski, bo to rok suszy, ale czysta, rwąca woda znakomicie odświeża. z Łomnicy znów do Wodnik. Biegnąca wzdłuż ostrej skarpy droga przez wieś jest nierówna i pofalowana jak dawniej. Przypominam sobie, jak trudno było furmanowi utrzymać w zimie sanie nad brzegiem spadającej ku Ochabie pochyłości i jak się bałam, że spadniemy do rzeki. Zatrzymujemy się przy cerkwi. Była to kiedyś cerkiew unicka, dziś jest prawosławna. Małe Wodniki podzielone są teraz na dwa wyznania: narzucone przez Rosjan prawosławie i powracający do życia kościół greko-katolicki. Przed cerkwią parę kobiet przygotowujących dekoracje do jutrzejszego święta Matki Boskiej. Przyglądają się nam ciekawie, ale z rezerwą. Jesteśmy dla nich przybyszami z dalekich stron i nasze, kiedyś wodnickie istnienie nie ma już dla nich żadnego znaczenia. A przecież ta odległa przeszłość wraca do nas niespodziewanie w postaci małej książeczki do nabożeństwa, należącej kiedyś do naszej prababki. Oddaje ją nam syn naszej dawnej służącej, Polki z pochodzenia- Andzi Horbaczewskiej. Losy rodziny Horbaczewskich były w pewnym stopniu powiązane z naszą rodziną. Ich dziadek służył jeszcze u naszego dziadka i z nim jeździł do tak odległych miast, jak Warszawa i Wiedeń. Z początkiem okupacji bolszewickiej, tego już bardzo wiekowego człowieka wezwano na przesłuchanie, w czasie którego usiłowano mu wmówić, jak strasznym krwiopijcą był nieżyjący już wtedy mój dziadek. Ale stary człowiek nie dał się zastraszyć. Podniósł głos i skrzyczał młodego enkawudzistę, wymyślając mu od smarkaczy i stwierdzając śmiało, ze pan był dobry i sprawiedliwy.Jego żona była "lekująca". Pamietam, jak jej otulona ciepła chustką postać z koszykiem baniek w ręku, pojawiała się w dziecinnym pokoju, gdy uporczywy kaszel nie chciał mnie opuścić.
    A jej synowa, Andzia? Andzia była szczupła, ciemnowłosa i bardzo jak na Wodniki, miejska. Ta miejskość z biegiem lat miała zaniknąć i trudno było pod sylwetką wiejskiej kobiety, odnaleźć dawną szykowną mieszkankę Lwowa.
    A teraz patrzę na stojącego przede mną Władzia, jej syna. Ma orzechowe, trochę skośne oczy i rysy twarzy swojego ojca, a Anton, jak jego nazywano, był człowiekiem bardzo przystojnym. Książeczkę, którą mi Władzio podaje poznaję natychmiast. Leżała ona wraz z innymi na klęczniku mojej matki. Ciemna, skórkowa oprawa i srebrny krzyżyk na okładce. Ten krzyżyk uchronił ją chyba od zniszczenia. Otwieram ją. Na pierwszej stronie zapis: "Książeczka ta była mnie dana w roku 1843, miałam wtedy lat 10. Wanda z Cywińskich Cywińska". Wanda Cywińska to moja prababka, była podobno bardzo energiczna i wymagająca nawet w stosunku do wnuków. Nazywały ją też mało pieszczotliwie "Baka".
    A oto następny zapis: "Potem należała do siostry mojej Maryi Cywińskich Cieńskiej, która dała ją córce swojej Wandzie, a ta wstepując do Jazłowca pod imieniem Siostry Tomey dała mnie ją do przechowania, 6 stycznia 1903 roku. Podpis. Helena z Cywińskich Potocka."
    Maria z Cywińskich Cieńska to moja babka, a siostra Tomea to siostra mojej matki. I w końcu u dołu ostatnie zdanie: " Książeczkę tę dała Zofja z Czerwińskich Horodyska wnuczce swej Wandzie Cywińskiej".
    Z zadumą patrzę na zapisane słowa. Jakże daleko w przeszłość sięga historia tego modlitewnika : wszak od Zofiii z Czerwińskich Horodyskiej dzieli mnie pięć pokoleń! Jakie inne to były czasy i jaką wagę przykładano wtedy do ciągłości tradycji rodzinnej.
    Książeczka ta, zabrana z naszego domu po przejściu bolszewików w 1939 roku, przeleżała przeszło 50 lat w wiejskiej chacie, żeby znów powrócić do nas. Na naszą prośbę nasz gospodarz uzupełnia jeszcze jednym zapisem historię tego modlitewnika, stwierdzając (po ukraińsku), że " Książeczkę tę oddaje w 1992 roku Stefanowi Strawińskiemu Tekla Horbaczewska" (żona Władzia).
    Teraz idziemy z wizytą do tzw. "politykanta". Politykant, kolega naszego przewodnika i szofera, Michała, pasjonuje się nie tylko polityką, ale i antykami. Ma ich u siebie na strychu cały skład. Zbiera je od dawna i życzliwie proponuje, że odda nam te (o ile się znajdą), które należały kiedyś do nas.
    Po stromej drabinie wchodzimy na obszerny, niski strych. W sercu czai się nadzieja, że może a nuż się coś znajdzie z naszych dawnych rzeczy. Przeglądamy więc pospiesznie stare butelki, lampy, szable i bagnety. Jest nawet srebrna cukiernica z ułamaną nóżką, ale nic z wodnickich pamiątek. mojego brata, równiez zbieracza, kuszą ogromnie niektóre z tych staroci, ale jakoś mu nie wypada o nie prosić "kolegi po fachu". Zawiedzeni schodzimy ze strychu. I cóż z tego, że domy nasze są pełne drobiazgów, które nagromadziliśmy w ciągu życia. Tamte miały swoją długą rodzinną historię, były specjalne, wodnickie.
    Tego wieczora, gdy już wszyscy udali się na spoczynek, nasza młoda gospodyni przychodzi do mojego pokoju na rozmowę. Ostrożnie wypytuje mnie o życie w Kanadzie, jak się mnie tam powodzi, czy łatwo o pracę. I w końcu prośba: czy organizacje ukraińskie nie mogły by ułatwić jej mężowi wyjazdu na pracę sezonową i czy mogłabym porozumieć się z jej rodziną w Vancouver, żeby wysłali mu zaproszenie na wizytę. Przyrzekam to drugie, z góry przewidując negatywną odpowiedź. Żal mi mojej rozmówczyni, ale wiem, że przybyli do Kanady emigranci niechętnie się godzą na dłuższe wizyty swych krewnych i że często wizyty te kończą się niesnaskami rodzinnymi.
    Następnego dnia następuje długie, serdeczne pożegnanie. Dostaję w prezencie ukraińskie hafty, pisanki, butelki wódki. Jest mi trochę smutno, ale nie ma rady. Na drugim końcu świata czeka na mnie mój kanadyjski dom i ustalony tryb życia.
    Ponieważ niezgodnie z przepisami jest nas czworo w kabinie ciężarówki, kluczymy po bocznych drogach omijając punkty kontrolne. Dojeżdżamy do Złoczowa. Stąd jedziemy do Lwowa taksówką. Ale najpierw odwiedzimy naszego wuja ks. Jana Cieńskiego, który został tutaj, kiedy przesiedlono na zachód prawie całą ludność polską. Zastajemy księdza Cieńskiego w małym dwupokojowym mieszkaniu, do którego zaprowadził nas z kościoła młody wikary.
    Wuj jest bardzo chory i nie wstaje z łóżka. Ale energia i pewna zgryźliwość nie opuszczają go. Przypominam sobie, co mówił na temat świętych Tadeusz Żychiewicz: nie zawsze byli łatwi w pożyciu na codzień. Ten na pewno świątobliwy człowiek też nie jest łatwy. Gdy rozmawialiśmy na tak bliskie jemu tematy rodzinne, wymieniając poszczególnych członków rodziny, poprawia mnie dosyć ostro. Milknę, bo zdaję sobie sprawę, że mylą mu się pokolenia. Ale gdy przychodzi moment rozstania, w dużych niebieskich oczach pojawia się wyraz żalu, że to już. Jeszcze przeciąga rozmowę, jeszcze wypytuje się o nieobecnych. Jakże bardzo przez wszystkie te lata, był ten człowiek odcięty od rodziny, do której należał i od środowiska, w którym wyrósł.
    Na małym skwerku czekam na moich panów, którzy wyruszyli w poszukiwaniu taksówki. Przysiada się do mnie starsza, biegle mówiąca po polsku pani. Moja rozmówczyni pyta się mnie skąd jestem i co tutaj robię. Gdy mówię, że przyjechałam tutaj odwiedzić ks. Cieńskiego, jej twarz rozjaśnia się.
    "A czy pani wie, że to właśnie ks. Cieński dawał mnie i mojemu mężowi- Rosjaninowi z pochodzenia, ślub? Ceremonia odbyła się ze względu na bezpieczeństwo o 3-ej w nocy."
    Nadjeżdza taksówka. Serdecznie się żegnamy z naszym przewodnikiem i szoferem- Michałem. Jeszcze jeden uścisk dłoni, jeszcze jeden znak pożegnalny. Taksówka mknie szybko. Już na horyzoncie majaczą pierwsze zabudowania Lwowa. Nasza wyprawa do kraju lat dziecinnych dobiegła końca."



Anna Strawińska- Marty

"Lata grozy- 1939-1941"

Kanada 1997

-----------------------------------------------------

Słoneczne, wrześniowe popołudnie 1939 roku. Moi rodzice siedzą rozmawiając na ławce w parku w Wodnikach. Przez ciemnozieloną ścianę grabowego szpaleru prześwitują białe ściany naszego domu. Gdzieś na horyzoncie niebieszczą się Karpaty i srebrzy się Dniestr. Z pobliskiego gościńca nie dochodzi już turkot uciekinierskich wozów, bo rumuńska granica jest już zamknięta.
Zbliżają się bolszewicy. Ale z województwa w Stanisławowie dano nam znać, że nie należy się niepokoić, bo to zaprzyjaźniona armia. Czekamy. Rozmowa moich rodziców zwrócona jest ku przeszłości. Wspominają jakże już dawne austriackie czasy i swoją młodość. Mam wrażenie, jakby ostatni raz chcieli uchwycić coś z urody życia, ich życia, na które pada już cień śmierci. W pewnym momencie ten pozornie beztroski nastrój pryska. Na gościńcu pojawia się oddział żołnierzy na koniach. To już jednostka Armii Czerwonej. Po chwili na końcu długiej jesionowej alei ukazuje się sylwetka jeźdźca.
- Papo, rewolwer!- To zawsze praktyczna, moja osiemnastoletnia siostra Wanda przywołuje nas do rzeczywistości. Szybko wpadamy do domu. Mój ojciec wrzuca rewolwer, z którym się nie rozstawał, gdzieś pod poduszkę w sypialnym pokoju. Wychodzimy przed dom. Otacza nas grupa uzbrojonych żołnierzy, trzymających broń w pogotowiu. Są mizerni, źle umundurowani, zakurzeni, a ich konie niepodkute i zabiedzone. Jeden z sołdatów ruchem ręki przywołuje mojego ojca. Grożąc rewolwerem, każe mu iść przed sobą. Po chwili wysoka sylwetka prowadzonego pod konwojem jeńca znika na zakręcie jesionowej alei. Stoimy jak skamieniali i na rozkaz, bez słowa protestu, z rękoma podniesionymi do góry ustawiamy się pod ścianą domu.
- Za chwilę nas rozstrzelają- myślę sobie. Powoli podnoszę ręce i opieram się o mur. Nie odczuwam właściwie nic, tylko jakąś wielką ociężałość. Ale żołnierze sprawdzają tylko, czy mamy broń.
A potem zaczyna się rewizja. Sołdaci rekwirują broń myśliwską i szable mojego ojca (mój ojciec, nim przeszedł na emeryturę, był zawodowym oficerem najpierw w wojsku austriackim, a potem w polskim). Przy okazji zabrana zostaje też rodzinna pamiątka- rząd turecki na konia, przywieziony z wyprawy wiedeńskiej w 1683 roku przez mojego przodka Balcera Strawińskiego. Ten rząd, którego wszystkie części skórzane były pokryte cyzelowaną w miedzi, grubo pozłacaną łuską, był wyjątkowo piękny. Pozłocista blacha na piersi konia i równie złocisty guz z tyłu siodła dopełniały stroju.
W końcu zabrawszy, co im popadło pod rękę, żołnierze wychodzą. Zostajemy sami, nie bardzo wiedząc, co robić. Uciekać, to znaczy zostawić dom i całe gospodarstwo na pastwę losu i udać się w nieznane drogami, po których przelewają się już oddziały Armii Czerwonej. Zapada wieczór, nasza gospodyni, pani Wenne, zabiera do swojego domu na wsi moją siostrę Wandę. Tymczasem na podwórzu i w parku zaczynają się kręcić jakieś postacie. To mieszkańcy okolicznych wsi ukraińskich przyszli rabować gospodarstwo. Nikną narzędzia rolnicze, zaprzęgi, wozy. Ze stajni już wyprowadzono konie i krowy. Rabunek domu jest już kwestią godzin. Robi się strasznie. Mimo, ze jest już ciemna noc, czujemy, że czyjeś oczy śledzą nas przez oświetlone okna.
Ten dom, który z takim trudem odbudowali moi rodzice- i to tylko jedno skrzydło- z dawnego dworu mojego dziadka, przestaje istnieć. Nie darmo powiedziała kiedyś mojej matce Cyganka, że nasz dom stoi na "krzyżowych drogach" i że nikt w nim długo nie będzie mieszkał. Późnym wieczorem idę do mojego pokoju i usiłuje zasnąć. Przez okno słychać jadące gościńcem ogromne sowieckie czołgi. Od huku ich gąsienic dom trzęsie się w posadach. Boje się. W pokoju obok, rzuciwszy sie w ubraniu na łóżko, śpi przy zapalonej lampie mój brat Stefan. Poprzedniej nocy uzbrojony w sztucer patrolował z moim ojcem i naszym lesniczym wokół domu. Spodziewaliśmy się wtedy napadu Ukraińców.
- Nie damy zarżnąć sie jak bydło- powiedział mój ojciec.
Teraz, nie zwracając uwagi na zmęczenie mojego brata, budzę go.
- Stefan, co będzie?- Stefan otwiera zaczerwienione ze zmęczenia oczy.
- Nic nie będzie. Idź spać.
Wracam do swojego pokoju i zasypiam, ale nie na długo. Gdzieś o czwartej nad ranem budzi mnie ruch w pokoju. W mroku jesiennego poranka jakieś postacie krążą po domu. Zrywam się z łóżka. Czyjeś ręce buszują po stoliku, który stoi obok łóżka. Ktoś ciągnie pościel, na której spałam. Przerażona chwytam za szlafrok i pantofle. A rabunek idzie już na całego. Widzę jeszcze sowieckiego żołnierza, jak bagnetem podważa wieko skrzyni z wyprawnym srebrem mojej matki, jak trzaskają zrzucone z balkonu kolorowe parawany, jak wiejskie kobiety zagarniają z kredensu w jadalni porcelanowe talerze. Rabunek! Jakże wspaniałą jaskinią Ali Baby jest dla tych ludzi nasz dom i jakże silny jest instynkt posiadania. Te wiejskie kobiety, często leczone i wspomagane przez moją matkę, zapominają o wszyskim wobec łatwości zdobyczy.
Nie wykazuję niestety, przytomności umysłu mojego brata, kóry jak inni łapie i chwyta, co się da. Trzeba będzie dopiero pięciu lat wojny, żebym - niepomna na stojącego jeszcze na podwórzu niemieckiego żołnierza- wyniosła z piwnicy opuszczonego gmachu gestapo w Zakopanem trochę kartofli i węgla. Ale na razie jestem tylko oszołomionym i przestraszonym stworzeniem i gdy widze w tłumie naszą praczkę Teklę, proszę ją, żeby zabrała mnie do siebie. Bardzo niechętnie, bo jakże opuszczać takie widowisko ? Tekla prowadzi mnie do swojej chaty na skraju wsi. Przesiedzę tam cały dzień, czekając biernie na dalszy rozwój wypadków.
Wieczorem przychodzi po mnie Stefan. Towarzyszy mu syn wodnickiego sklepikarza, Moszko Sygal (cała rodzina zginęła w stanisławowskim getcie). Stefan już zorganizował dla mojej matki i dla mnie nocleg u wiejskiej krawcowej, pani Berezowskiej. Teraz idziemy w trójkę, żeby przeprowadzić moją matkę z domu na wieś.
Gdy wchodzimy do domu, uderza mnie ciemność i pustka. Zniknęły wszystkie meble, obrazy, dywany i te drobne pamiątkowe przedmioty, które stanowią o urodzie domu. Na podłodze walają się stosy papierów, fotografii, listów. Moja matka, która tak dzielnie broniła swojej własności, stoi w jadalnym pokoju oświetlonym tylko migotliwą świeczką. W jej ciemnych włosach pojawiło się srebrne pasmo.
Idziemy teraz wszyscy do pani Berezowskiej. Dom pani Berezowskiej to skromna,ale bardzo czysta jednoizbowa chata. Wnętrze wypełniają dwa łóżka, stół, parę krzeseł i duży kuchenny piec. Właścicielka tego domostwa, matka dwóch dorosłych synów, ma miły spokojny głos, a jej duże ciemnoniebieskie oczy pełne są życzliwości i dobroci. Tę noc, jak i następne spedzę u boku mojej matki w ciasnym jednoosobowym łóżku. Z początku trudno mi będzie się przyzwyczaić do tego twardego i wąskiego posłania, ale od czego jest młodość. Tylko sceny z rabunku będą powracały w marach nocnych i już mnie nie opuści poczucie zagrożenia i niepewności. Przez następne dni usiłujemy zorientować się w nowej sytuacji i znaleźć z niej jakieś wyjście. Ważnym momentem będzie powrót mojego ojca. Prowadzony wraz z innymi aresztowanymi do odległego o 10 km Halicza, spędził noc w polu. Rano pilnujący rozeszli się. Ojciec po uwolnieniu zatrzymał się jeszcze dzień, czy dwa w Haliczu, a potem zjawił się w Wodnikach.
Widzę jeszcze jego wysoką, barczystą postać, którą obejmuje w powitalnym uścisku najstarszy z wodnickich gospodarzy- Bubliński. O Bublińskim mówiono na wsi, że ma już przeszło sto lat i że pamięta jeszcze pańszczyznę. Tenże Bubliński chodził, mając już sto lat, na targ do Halicza i tę 10-kilometrową trasę pokonywał w ciągu godziny.
Mój ojciec nie został z nami długo. Jadąc wozem do Halicza, moi rodzice spotkali oddział Czerwonej Armii. To spotkanie wywarło tak wielkie wrażenie na mojej matce, że wyprawiła ojca, tak jak stał, pierwszym idącym do Lwowa pociągiem. Nie miałam go już więcej zobaczyć.
Do Lwowa wyjechał też mój brat Stefan, żeby ulokować się tymczasowo w bursie Abramowiczów, do której uczeszczał przed wojną. Wanda znów w przebraniu wiejskiej dziewczyny, wyprawiła się do Byszowa, do majątku naszej ciotki, Żańci Hohendorffowej. Dwór w Byszowie nie był zrabowany, ale tak przepełniony uciekinierami, ze nie było tam dla Wandy miejsca. Pamiętam, ze z tej wyprawy przywiozła moja siostra grzebień, co w naszej sytuacji bylo bardzo cenne.
Wkrótce doszła nas mrożąca krew w żyłach wiadomość. Ciocia Żańcia, osoba bardzo dobra i bardzo ludziom życzliwa, została w okrytny sposób zamordowana. Dziś trudno jest odtworzyć wszystkie szczegóły tej tragicznej śmierci. Wiem tylko, że wkrótce po wizycie Wandy w Byszowie, ciocia Żańcia wyjechała do Stanisławowa i stamtąd nieopatrznie wróciła do domu, żeby zapewne zabrać trochę swoich rzeczy. W Byszowie jeden z mieszkańców, Ukrainiec z pochodzenia, oskarżył ją o krytykę Związku Sowieckiego i zwołany na poczekaniu sowiecko-ukraiński sąd skazał ją na karę śmierci. Wyrok wykonano bezzwłocznie i okrutnie (strzelano niecelnie), a zwłoki zakopano w polu na miejscu kaźni. Dopiero w czasie okupacji niemieckiej brat cioci Żańci, pan Stanisław Łoś, przeniósł szczątki swej siostry do grobowca rodzinnego. Gdy po latach, w 1992 roku, dojadę do Byszowa, z trudem odnajdziemy, mój brat i ja, na porosłym chaszczami cmentarzu, grobowiec rodzinny Hohendorffów. Przez wybity u podstawy otwór bieleć będą rozrzucone kości.
Śmierć cioci Żańci jeszcze bardziej uprzytomniła nam niepewność i grozę naszego położenia: byliśmy ludźmi wyjętymi spod prawa. Któregoś dnia moja matka, która codziennie chodziła do naszego domu, żeby ocalić coś z walających sie po podłodze pamiątek, zatrzymana została przez dwóch mężczyzn. Jeden z nich w ostry, brutalny sposób zaczął ją indagować:
- Co tu robisz? Czego szukasz? To juz nie twoje. Twój mąż był pułkownikiem. My was wykończymy.
Moja matka, bardzo z natury opanowana, milczała. Okazało się róźniej, ze jej prześladowcą był ten, który się głównie przyczynił do śmierci cioci Żańci.
Tymczasem mijały słoneczne, ale pełne niepokoju i napięcia jesienne dni. Przesiadywałam je przeważnie w domu pani Olgi Wenne, gdzie przebywała też Wanda. Dla zabicia czasu zaczytywałam się w starych, uratowanych z naszego domu XIX-wiecznych czasopismach (były to chyba "Kłosy"), podziwiając ich niezwykle staranną formę graficzną, wyszukany, trochę staroświecki styl i tematykę. Czasami znów moja siostra, bratanica pani Wenne i ja grywałyśmy w karty, które wtedy po raz pierwszy nauczyłam się rozróżniać.
Do naszego opustoszałego domu wracałam ukradkiem i niechętnie. W pustych pokojach brodziło się dosłownie w nagromadzonych przez lata listach, fotografiach, książkach. Starałam się wybrać coś z tego stosu, zdając sobie sprawę z nikłości moich poczynań. Ale najbardziej przykry był dla mnie widok parku. Ten park, teren moich dziecinnych zabaw, był teraz stratowany, a głębokie koleiny chłopskich wozów poznaczyły głęboko dawne gazony. Zaczęto już wyłamywać na opał ogrodzenie, a ścięcie starych, przepięknych drzew było już tylko kwestią czasu.
W tym czasie opuściłyśmy, moja matka i ja, gościnny dom pani Berezowskiej i przeniosłyśmy sie do "starego domu", w którym wiejska rada przyznała nam jeden pokój. "Stary dom"- za czasów mojego dziadka dom administracyjny i poczta- był jednym z nielicznych, który ocalał po spaleniu w 1920 roku przez wojska Budionnego wsi i dworu. To tutaj zamieszkali po pierwszej wojnie moi rodzice. Tutaj też się urodziłam i spędziłam pierwsze 4 lata mojego życia. Dopiro w 1930 roku przenieśliśmy się do "nowego domu", który stał teraz ograbiony i opustoszały. Pokój, który nam przydzielono, był naszym dawnym pokojem dziecinnym. Obok, w dawnej sypialni mego ojca, mieścił sie nowo otwarty sklep wiejskiej kooperatywy, w którym sprzedawano mizerne towary sprowadzane już ze Związku Sowieckiego, głównie cukierki, naftę i zapałki. W międzyczasie Wanda wyjechała do Stanisławowa, gdzie zamieszkała u rodziców panny Marii Kwaśniewskiej, nauczycielki ukraińskiej szkoły powszechnej w Wodnikach.
W październiku moja matka, chcąc mnie umieścić w jakimś pensjonacie, wybrała sie do klasztorów SS. Niepokalanek w Niżniowie i Jazłowcu. Niżniów, zapewne ze względu na swoje położenie w pobliżu stacji kolejowej, był cały zajęty przez wojska bolszewickie, natomiast dom w Jazłowcu stał nietknięty, a siostry prowadziły nawet mały pensjonat, do którego zostałam przyjęta.
I tak w październikowy, szary dzień, znalazłyśmy sie z moją matką w poczekalni dworcowej w Stanisławowie. Wokół kręcili się pachnący dziegciem sowieccy żołnierze. Jakiś polski kolejarz podszedł do nas pytając, czy nie mamy czegoś na sprzedaż. Jego uważne spojrzenie zdawało się odgadywać naszą trudną sytuację materialną, jak i nasze pochodzenie. Późnym wieczorem przyjechałyśmy do Buczacza, gdzie zatrzymałyśmy sie na noc na probostwie. Pamiętam zatroskaną twarz gospodyni księdza, skromną kolację i przestronny, gościnny pokój. Następnego dnia moja matka wynajęła małą, zaprzęgniętą w jednego konia furkę. (O ile pamiętam, zapłaciła za jej wynajęcie 16 przedwojennych złotych, widocznie jeszcze wtedy kursowały). Już późnym popołudniem dotarłyśmy do Jazłowca. Widok rozległych zabudowań klasztornych, nad którymi wznosiły się ruiny zamku Jazłowieckich, przygnębił mnie. Poczułam się bardzo mała i zagubiona.
-Panie Boże- modliłam się- spraw, żeby choć Oleńka Bartoszewicz (moja przyjaciółka z Niżniowa) była wśród pensjonarek. - I tym razem Pan Bóg mnie wysłuchał. Oleńka była!
Prowadzony przez siostry pensjonat liczył zaledwie kilkanaście dziewczynek i był bardzo zróżnicowany pod względem wieku. Znajdowały sie w nim zarówno licealistki, jak i zupełnie małe dziewczynki, które rodzice zostawili, sądząc, że w klasztorze będzie bezpieczniej. Najmłodsze rodzeństwo- Tomek i Marysia ze Śląska- miało zaledwie 4 czy 5 lat. Z Tomkiem, który dla przyzwoitości spał w naszej sypialni za parawanem, było dużo kłopotu, bo co noc, żeby nie było "wypadku" budziła go siostra namawiając łagodnie, ale stanowczo na skorzystanie z nocniczka. Przy okazji budziłyśmy się i my.
Pamiętam, że ze względu na oszczędność na opale spałyśmy wszystkie w jednej, bardzo dużej sypialni, a pokój obok, dawna szatnia, służył nam za salę jadalną i pokój do nauki. Z opałem w Jazłowcu były poważne trudności i ściany długich korytarzy iskrzyły sie w świetle naftowych kaganków kryształami mrozu. Początkowo uczyłyśmy sie małymi grupkami po trzy, po cztery.
Mimo, że rozkład dnia był ściśle przestrzegany, miałyśmy ze względu na naszą małą liczbę, dużo wiecej swobody niż w normalnym pensjonacie. Toteż Oleńka Bartoszewicz i ja zaczęłyśmy zwiedzać klasztor na własną rękę. Były to zajęcia pasjonujące, bo w Jazłowcu pełno było tajemniczych zakamarków. I tak jednego dnia wybrałyśmy sie na strych, gdzie odkryłyśmy złożone tam obrazy nieżyjącej już wtedy malarki siostry Cecylii. Innym razem, usiłując sprawdzić zawartość ogromnych kartonowych pudeł, dotarłyśmy do składu ze strojami teatralnymi. Teatr w Jazłowcu i w innych domach Sióstr Niepokalanek miał swoją długoletnią tradycję. Co roku, w okresie karnawału odbywały sie przedstawienia, w których brał udział cały pensjonat. Było to widowisko na dużym poziomie artystycznym, a stroje- zrobione często z drogich materiałów (były to przeważnie suknie balowe)- nie ustępowały w niczym prawdziwym kostiumom teatralnym. Niestety, przyłapała nas na tym buszowaniu siostra, która ze względu na wysoki wzrost nazywałyśmy Siostrą Himalają i musiałyśmy przerwać nasze wyprawy.
Jednym z milszych momentów były wieczorne rekreacje, które Siostry starały się urozmaicić nam, jak mogły. Grałyśmy w różne gry. Jedną z nich uważam za doskonałą z punktu widzenia pedagogicznego. Otrzymywało się 5 kart, na każdej z nich nazwisko malarza i reprodukcję jednego jego obrazu oraz listę czterech innych jego dzieł, które należało dokompletować"kupując" u innych karty. Wygrywała ta, która pierwsza miała wszystkie karty dotyczące jej mistrza. W ten łatwy i przyjemny sposób uczyłyśmy sie historii sztuki. Druga podobna loteryjka dotyczyła przyrody i pamiętam, jak śmiałyśmy się, gdy siostra Edyta (Francuzka) z pasikonika zrobiła pasipieska.
Na rekreacjach zaczęłyśmy też przygotowywać Św.Mikołaja. Tekst układała głównie siostra, a myśmy coś do tego dorzucały. Występowały w naszym przedstawieniu różne zwierzęta, które robiły aluzje do naszych przywar czy niedociągnięć. W ogóle zachowywałyśmy się i żyły jak normalne pensjonarki, mimo, ze niektóre z nas miały już za sobą ciężkie, wojenne przeżycia. Od czasu do czasu, ktoś tylko wspominał o bombardowaniach czy braku wiadomości od bliskich.
Bardzo prędko po moim przyjeździe nastąpiła w naszym życiu wielka zmiana. W klasztorze zorganizowana została 10-klasowa (wg sowieckiego systemu) szkoła, do której miała uczęszczać młodzież z miasteczka, zarówno żeńska, jak i męska. Siostry uczące otrzymały polecenie przebrania się po świecku. dyrektorem tej szkoły został chyba dyrektor ówczesnej szkoły 7-klasowej z Jazłowca. Zostawił on mi zresztą wspomnienie miłego i interesującego nauczyciela.
Ale łatwo sobie wyobrazić, co z zamieszanie zrobiła w naszym pensjonarskim świecie ta zmiana. Jak trudno utrzymać nam powagę na widok poprzebieranych, czasem chyba w teatralne stroje, sióstr. Musiało to być dla nich, szczególnie dla tych starszych, odwykłych od świeckich sukni, ciężkie przeżycie.
A my nagle znalazłyśmy się w bardzo różnorodnym środowiskowo, przeludnionych klasach. Dla młodzieży jazłowieckiej musiałyśmy tez stanowić atrakcje. Przestałyśmy być panienkami z klasztoru, oddzielonymi od świata wysokim murem. szczególnie nasze starsze koleżanki, jak śliczna Ania Lipińska, szybko znalazły adoratorów. Nawet do mnie przysiadł się ostrzyżony na jeża, o niebieskich oczach, Stefan i w dowód swych sentymentów przyniósł mi wtedy istny skarb, nowe stalówki. Pamiętam też, że miał kłopoty z tym, jak się ma do mnie zwracać, po imieniu jakoś mu nie wychodziło, a "panienko' brzmiało mało demokratycznie, więc używał tak dziwnie po polsku brzmiącej formy "wy". Te zaloty Stefana szybko zostały podchwycone i Oleńka ułożyła na ten temat złośliwy wierszyk, w którym wzywam mojego rycerza. Pamiętam ostatnią jego zwrotkę:
"Przybądź Stefanie,
Moje kochanie
Przybądź mój chłopie
Bo się utopię!"
Oleńka Bartoszewicz! Co się stało z tą niebieskooką, ciemnowłosą, bardzo zdolną i wrażliwą dziewczynką? Oleńka pochodziła ze Śląska. Matka jej zmarła jeszcze przed wojną, a od ojca nie miała żadnych wiadomości. Po rozpędzeniu naszego pensjonatu w lutym 1940 roku miała przedostac sie razem ze swoją opiekunka na Litwę. Czy dotarła tam, nie wiem, bo słuch o niej zaginął.
Ze zmianą systemu szkolnego zmieniony został też program nauczania. Zniesiono oczywiście religie i francuski, a na ich miejsce wprowadzono rosyjski i ukraiński. Zmieniło się też grono nauczycielskie. Tylko części przedmiotów uczyły siostry. Rosyjskiego uczył nas dyrektor, a ukraińskiego syn unickiego księdza- Śniechurowicz. Ten ostatni z trudem dawał sobie radę z naszą różnorodną i mało zdyscyplinowaną grupa. Nawet my- "panienki", jak się do nas, nie bez przekąsu , zwracał, rozmawiałyśmy w czasie jego lekcji. Zaraz też Oleńka ułożyła na ten temat wierszyk:
"Śniegurowicz klnie, kiej łycho
Hej tam tycho, dity tycho!"
Potem następował opis, co kto wyprawia w ciągu tej godziny, zakończony tym, jak dzwonek:
"Klasa za drzwi wylatuje
Nikt za lekcje nie dziękuje".
Mimo mało sprzyjających nauce warunków, nauczyłam sie wtedy alfabetu rosyjskiego, co miało mi się przydać w czasie pobytu w Rosji. Zetknęłam się też wtedy pierwszy raz z poezją Puszkina i Lermontowa i byłam nią oczarowana.
W tym czasie Siostry zadecydowały, ze musimy pomagać w codziennych czynnościach i przydzielono nam klasy do sprzątania po lekcjach. Było to zadanie dość niewdzięczne, bo młodzież przychodziła do szkoły w brudnych buciorach i dębowe posadzki szybko straciły swój połysk. Pamiętam też, że z wyjątkiem klas w całym gmachu było bardzo zimno i kiedyś, gdy wyjmowałam ze schowka śmietniczkę, poparzyłam sobie dosłownie rękę.
A co robiły w tym czasie osławione jazłowieckie duchy, o których istnieniu mało co wiedziałyśmy? Zima i wojna chyba nie przeszkodziły im hasać po klasztorze. Mimo, ze Siostry nigdy nic na ten temat nie mówiły, instynktownie bałyśmy się chodzić same po długich, źle oświetlonych korytarzach. Pamiętam, że raz poprosiłam Siostrę Mistrzynię, żebym mogła dokończyć odrabianie lekcji wieczorem, w czasie rekreacji. Po otrzymaniu pozwolenia wybrałam sie do jednej z klas w pobliżu kaplicy. Zapaliłam naftową lampę i zabrałam się do roboty. I nagle usłyszałam jakby płacz małego dziecka. Myśląc, że to jedna z Sióstr Staruszek potrzebuje pomocy, wstałam i z lampą w ręku weszłam do klasy, z której dochodził płacz, ale w sali nie było nikogo i panowała cisza. Zrobiło mi się trochę nieprzyjemnie, ale wróciłam do nauki, doczekawszy się, jak było umówione, Siostry Mistrzyni.
Tymczasem zbliżały się Święta. Nasza mała grupka nie uważała spędzania świąt w klasztorze za wielkie nieszczęście. Oczywiście brakowało nam naszych bliskich, ale równocześnie zdawałyśmy sobie sprawę, że na swój sposób jesteśmy bezpieczniejsze za murami klasztoru niż w tzw. "świecie".
A w ogóle to żyłyśmy naszymi pensjonarskimi kłopotami i radościami, starając sie nie myśleć o tym, co dzieje sie na zewnątrz. Pamiętam, że jak przyjechałam do Jazłowca, ta pozorna zapewne beztroska moich koleżanek raziła mnie, ale szybko się do niej przyzwyczaiłam.
W czasie świąt Siostry urządziły nam jedną klasę w bardziej domowy sposób. Pulpity zostały ustawione w półkole, dostałyśmy sporo książek do czytania. Z okazji świąt otrzymałyśmy też małe prezenty. Były to między innymi różne figurki z papier-mache. ja dostałam psa-jamnika podobnego do naszej Kiki, która została w Wodnikach.
Na Nowy Rok przyszły na naszą rekreacje ubrane w habity siostry. Byłyśmy właśnie w trakcie śpiewania kolęd, gdy nagle otworzyły się drzwi i do klasy wtargnęła grupa mężczyzn. Bez większych dyskusji skierowali się do stojącego w rogu pianina i wynieśli je. Pianino zostało przeznaczone do Domu Kultury. Na świąteczną atmosferę padł cień zagrożenia i bezprawia. I tak coraz częściej klasztor stawał sie łupem zwykłego rabunku. Przychodzono z żądaniem wydania takich, czy innych przedmiotów, np. kocy czy prześcieradeł i zabierano je bez większych ceremonii. Pierwszą ofiarą tych rekwizycji, wkrótce po wkroczeniu Sowietów w 1939 roku, było gospodarstwo Sióstr. Którejś nocy obudziły nas liczne kroki. Siostry przenosiły przez naszą sypialnie zagrożone rekwizycją książki.
Na jesieni Siostry zostały wezwane do wzięcia udziału w głosowaniu. Było to głosowanie-pantomima, jak wszystko w tym ustroju. Wyborca miał po prostu wrzucić podaną kartkę do urny. Na lekcji religii Siostra powiedziała nam:
- Modliłam się, żeby to głosowanie przyczyniło sie do większej chwały Bożej.
Zaczęło też brakować podstawowych artykułów, jak mydło, proszek do zębów, papier higieniczny. Myłyśmy się mydłem, które było zlepkiem pozbieranych przez Siostry resztek. Nie mając proszku do zębów zaczęłam je czyścić mydłem, co dało w rezultacie szkaradny kamień nazębny. Nie wiedziałam wtedy, że dużo prościej i zdrowiej było myć je po prostu wodą.
W klasztorze panowało też dotkliwe zimno. Ja miałam odmrożone, z głębokimi ranami, ręce. Siostry smarowały je na noc gęsim smalcem, ale jakoś to nie pomagało. Co do żywności, to nie pamiętam, żebyśmy były głodne. Nasze pożywienie składało się głównie z kasz i kartofli, ale było wystarczające. Któregoś dnia była wielka radość! Z pobliskich, zamieszkałych przez ludność polską Dulib, przywieziono fury drzewa i chyba jakieś wiktuały. Ten gest miał nie tylko znaczenie materialne, ale i moralne. Ktoś pamiętał i troszczył sie o klasztor.
Kiedyś otrzymałam od Sióstr pozwolenie na odwiedzenie, razem z Oleńką, jej opiekunki, która mieszkała poza klasztorem. Pamiętam nieduży, zimny pokój i zatroskana twarz młodej jeszcze osoby. Życie poza murami musiało nie być łatwe dla tej pani przyzwyczajonej do innych stron Polski i do bezpiecznego, dostatniego życia.
Az przyszedł dzień- było to w lutym 1940 roku- w którym Siostry powiedziały nam, że musimy opuścić klasztor. Władze sowieckie zagroziły, że jeżeli Siostry nie rozpuszczą internatu, to wywiozą nas do Rosji. Lutowa wywózka kolonistów polskich stanowiła najlepszy dowód, że pogróżki te nie są bezpodstawne. Porozjeżdżałyśmy się małymi grupkami. W mojej grupie były Lena i Krysia, córki generała Klemensa Rudnickiego. Towarzyszyła nam Siostra Dawida. Jeszcze przed wyjazdem Siostry uzupełniły moją niekompletną wskutek rabunku domu garderobę. Dostałam z pozostawionych przez wychowanki rzeczy ciepły kożuszek, buty i gruby czerwono-niebieski sweter. W tych rzeczach wywieziona zostałam do Rosji, a czerwony sweter towarzyszył mi do końca wojny.
Nasza podróż nie obyła się bez przeszkód. Mimo, że była to głęboka noc, nasz wyjazd nie uszedł uwadze miejscowej milicji. Niedaleko klasztoru, jeszcze w miasteczku, zatrzymano nasze sanie. Zaczęła się rewizja rzeczy. Znaleziono wspaniałe narciarskie buty Leny i je po prostu skonfiskowano. Biedna towarzysząca nam siostra Dawida, czująca się odpowiedzialna za całość naszego dobytku, była bardzo zdenerwowana. W czasie rewizji podarła karteczkę z jakąś modlitwą i to stało się świetnym pretekstem do zastraszenia naszej grupy. Lena- właścicielka narciarek- była bardzo beztroska.
- Głupstwo narciarki- powiedziała- grunt, że nas wypuścili.
Jazda saniami przez pofalowaną zaspami śniegu równinę, nie była przyjemna. Krysia rozchorowała się na morską chorobe. W końcu dojechałyśmy do Buczacza. Pociąg, do którego wsiadłyśmy, był przeładowany. Nie brakowało też sowieckich żołnierzy, od których wionął mocny zapach dziegciu. Wchodziłyśmy w wojenny, groźny świat.
A oto losy wojenne niektórych moich koleżanek:
Krysia Rudnicka, którą spotkałam w 1941 roku we Lwowie, zginęła w czasie Powstania Warszawskiego. Ania Lipińska została wraz z mężem i małym dzieckiem zamordowana przez Ukraińców. Mnie czekała wywózka do Rosji (13.04.1940), a w rok później niebezpieczna ucieczka z Kazachstanu do Polski. Co stało się z Oleńką Bartoszewicz, która wraz ze swoją opiekunką usiłowała się przedostać na Litwę, do dzisiaj nie wiem.
W 1945 roku znalazłam sie w Szymanowie. w 1946 roku, gdy już kończyłam Szymanów, przyjechały wysiedlone z Jazłowca siostry, a z nimi, prawie cudem w ostatniej chwili uratowany posąg Matki Boskiej.
Po długiej, męczącej podróży w lutowy mroźny ranek wysiadłam na stacji w Dubowcach. Do Wodnik było tylko dwa kilometry. Idąc zauważyłam, że starannie kiedyś utrzymany gościniec był teraz dosłownie rozdeptany. Niedbalstwo sowieckiej gospodarki dawało o sobie znać nawet na drogach. Dotarłam w końcu do naszego "starego domu". Cóż to była za radość być znowu z mamusią w ciepłym, chociaż ciasnym pokoju. Ale warunki naszego bytowania były naprawdę prymitywne. Po wodę trzeba było chodzić do odległej studni. Podstawą naszego jedzenia był chleb i jajka. Czasem ktoś przyniósł trochę słoniny czy mąki. Gotowałyśmy na piecyku, który nauczyłam sie rozpalać. Dla oderwania się od tej trudnej rzeczywistości zaczęłam dużo czytać. Na odjezdnym Siostry dały mi dwie powieści autorstwa Siostry Gertrudy Niepokalanki. Jedna z nich-"Irena", opisywała czasy wczesnego chrześcijaństwa, druga-"Savonarola"- okres włoskiego renesansu.Trudno mi dziś ocenić wartość artystyczną tych książek. Pisane stylem potoczystym, trochę afektowanym, oddawały chyba dosyć wiernie aspekt historyczny opisywanych czasów. I tak, z małego, ciasnego pokoju w Wodnikach, szybowałam na skrzydłach wyobraźni w słoneczny pejzaż renesansowej Florencji czy antycznego Rzymu.
Wkrótce po moim powrocie z klasztoru, przyjechała już na stałe ze Stanisławowa Wanda. Zapewne moja matka nie mogła opłacać jej pobytu u państwa Kwaśniewskich, bo nasza sytuacja ekonomiczna była coraz trudniejsza. A tymczasem po ciężkiej zimie robiła się wiosna. Na polach przeświecały już spod śniegu czarne grudy ziemi. Słońce przygrzewało mocniej i lód topniał na rzece. Którejś nocy zastukano do naszych drzwi. Stał w nich enkawudzista w towarzystwie przewodniczącego wiejskiej rady. Sprawdzali nasze dane, dopytywano się o Stefana. Następnej nocy znów stukanie. Tym razem był to kierownik wiejskiej spółdzielni mleczarskiej- Ukrainiec Lachowicz.Bez ogródek powiedział mojej matce, że jesteśmy na liście do wywózki i nalegał, żebyśmy jak najszybciej opuściły Wodniki. Na pożegnanie dorzucił w formie ostrzeżenia:
- A Sybir to bardzo daleko.
Do dziś nie wiem, czemu moja matka natychmiast nie skorzystała z tej rady? Czy bała się sprawić kłopot naszej mieszkającej we Lwowie rodzinie? Czy nie miała zaufania do ostrzegającego? Doprawdy nie wiem. Tymczasem nadeszła Wielkanoc. W Wielką Niedzielę wyprawiłam sie razem z rodziną naszej gosposi, pani Wenne, do odległego o 7 kilometrów Mariampola. Po kościele poszliśmy wszyscy razem złozyć życzenia naszemu proboszczowi, księdzu Bosakowi.Stałąm razem z innymi, mając nadzieję (byłam wtedy bardzo nieśmiała), że ksiądz mnie nie zauważy. Ale oczywiście, nie tylko mnie zauważył, ale wyciągnąwszy na bok zaczął wypytywać, jak sobie dajemy radę i co mamy zamiar począć. Na jego twarzy malowało się przygnębienie i niepokój. Czyżby przeczuwał swoją rychłą śmierć (w 1941 r.) z rąk Ukraińców?
Po powrocie z kościoła Wanda i ja zostałyśmy zaproszone przez państwa Pieńczaków, jedną z nielicznych w Wodnikach rodzin polskich. Pamiętam ich starannie utrzymane obejście, jakieś wiejskie świąteczne przysmaki i życzliwą gościnność. Naszej Matki z nami nie było. Chyba ci ludzie krępowali sie zaprosić ją do siebie. Gdy pod wieczór wróciłyśmy do naszego pokoju, zastałyśmy przygotowane na małym, nakrytym białą serwetą stoliku, bardzo skromne święcone.
- Myślałam, że będziecie chciały być trochę ze mną.-powiedziała moja Matka. Zrobiło mi się przykro. Z młodzieńczym egoizmem nie pomyślałam o niej. A były to nasze ostatnie spędzone razem święta wielkanocne. Wkrótce po Wielkiejnocy Rada Wiejska zażądała, żebyśmy opuściły nasz pokój. Być może wiedząc, że jesteśmy na liście do wywózki, chcieli nas za wszelką cenę wyprawić z Wodnik.
Rano 12 kwietnia, moja Matka pojechała szukać mieszkania w pobliskim Haliczu, a Wanda i ja zabrałyśmy sie do opróżniania pokoju, roznosząc nasze osobiste rzeczy do zaprzyjaźnionych rodzin. Na końcu został nam duży kosz do bielizny pełen szkiców i akwarel brata mojej matki- Romana Cieńskiego. Nie bardzo wiedząc, co z tym bagażem zrobić, wsunęłyśmy go do pustego pokoju obok naszego, skazując te bardzo piękne obrazy na pewną zagładę. I dziś ze wszystkich strat materialnych, które w życiu poniosłam, tę właśnie uważam, za jedną z największych. Pamiętam, jak moja Matka mówiła mi, że jeden z bardzo zdolnych malarzy austriackich oglądając te pełne poezji, rozmachu i kolorów akwarele powiedział jej:
- Patrząc na obrazy pani brata dochodzę do wniosku, że jestem tylko starym pacykarzem.
Po południu tego dnia wróciła z odległego o 10 kilometrów Halicza, moja matka. Przyniosła nam wiadomość, że są szanse na znalezienie mieszkania w Haliczu. Miałyśmy tam pojechać zaraz, następnym pociągiem i na razie zatrzymać się u naszych dawnych sąsiadów z Horożanki- państwa Romanowskich.
Był dzień 12 kwietnia 1940 roku. Data ta utkwiła mi mocno w pamięci, bo tego dnia opuściłam na zawsze Wodniki. Pamiętam, jak szłyśmy śpiesznym krokiem, moja Matka, moja siostra Wanda i ja, do oddalonej o 2 kilometry stacji w Dubowcach. Ze sobą miałyśmy bardzo mało rzeczy, ot taki bagaż, jaki zabiera się na dwa, trzy dni : koszula nocna, szczotka do zębów, zmiana bielizny. Wiosna tego roku była późna, dzień szary i chłodny. Padał drobny deszcz. Unikając rozjechanego sowieckimi czołgami gościńca, szłyśmy dróżkami przy torach kolejowych. I tu dogoniły nas nasze, mieszkające u pani Wenne, dwa małe jamniki. Czy czuły, że to rozstanie? Chyba tak. Zwierzęta wiedzą często więcej niż ludzie. Chwyciłam na ręce małą, czarną podpalaną Kikę i pędem dopadłam domu naszej gospodyni, pani Wenne. Mąż Kiki wiernie podążył za mną. Z trzaskiem otworzyłam drzwi, wrzuciłam Kikę i krzyknąwszy coś na pożegnanie, pobiegłam w stronę stacji.
Biedna Kika, tak przez nas wszystkich pieszczona i kochana. Mam w oczach mojego Ojca siedzącego przy stole w jadalnym pokoju i Kikę ulokowana na jego karku, cienkim dyszkantem oznajmiającą swoją obecność przy każdym otwarciu drzwi. A te kłótnie rodzeństwa wieczorem, z kim będzie spać Kika i znów cienki jazgot spod kołdry, gdy ktoś wszedł do pokoju. Temu pełnemu radości życia stworzeniu los spłatał okrutnego figla. Po naszym wyjeździe zabrał ją pani Wenne jakiś enkawudzista. A tak się podobno bała i nie chciała z nim iść.
W Dubowcach na stacji wsiadłyśmy do przepełnionego pociągu. Wśród pasażerów jakaś młoda, po miejsku ubrana para śmiała się i flirtowała zawzięcie. Jej zachowanie odbijało się dysonansem od milczącego i zatroskanego tłumu. Wysiadłyśmy w oddalonym o jedną stację od Dubowiec- Haliczu. Na dworcu uderzyła nas wielka ilość podstawionych, bydlęcych wagonów. Moja Matka podchwyciła z rozmowy prowadzonej po rosyjsku przez dwóch umundurowanych mężczyzn znaczące zdanie;
- Ale będziemy mieli dużo roboty.
Byłyśmy niespokojne. Czyżby znowu wywózka? Pamięć o lutowej wywózce kolonistów była świeża. Ale to nieprzyjemne wrażenie rozwiało się trochę, gdy dotarłyśmy do mieszkania pani Romanowskiej. Pani Romanowska, z domu Grodzicka, była dla mnie uosobieniem energii i odwagi. Po wypędzeniu jej i rodziny z Horożanki wynajęła mieszkanie w Haliczu i zdążyła się tam zupełnie przyzwoicie urządzić. Jej córeczka Haneczka uczyła w szkole. Właśnie wróciła z pracy z pękiem śnieżyczek, które ofiarowała jej jedna z uczennic. Rodzina Romanowskich kojarzy mi się z Trylogią. I to nie tylko dzięki nazwisku obrońcy Kudaku. Szczupli, czarnoocy, smagli, reprezentowali ten specyficzny dla kresów wschodnich typ urody, który widuje sie na obrazach Matejki.
Zapadł wieczór. Po skromnej kolacji dyskutowano o przyszłości. Mają Matkę niepokoiło usłyszane zdanie. Jaka robota? Dlaczego podstawiono bydlęce wagony? Pani Romanowska była nastawiona optymistycznie.
-Nam się nic nie stanie-. powiedziała. Mój ojciec jako starosta w Nowym Targu w czasach austriackich uratował Lenina przed zaaresztowaniem. mam oficjalne potwierdzenie tego faktu.
Trochę uspokojone położyłyśmy się spać. Miejsca było mało, więc spałam u boku mojej matki. O trzeciej nad ranem obudziło nas gwałtowne pukanie w szybę i krzyki po rosyjsku:
- Otwórzcie drzwi!
Wiedziałam, co oznacza kołatanie do okna. Już od jakiegoś czasu miałam przeczucie, że nas wywiozą. Jeszcze w Wodnikach, gdy we trójkę gnieździłyśmy się w jednym małym pokoju, który nam zostawiono po rabunku domu, budziłam się w nocy, czekając na wywózkę. Namawiałam wtedy moją Matkę, żebyśmy wyjechały z Wodnik, gdzie wszyscy nas znali i gdzie ukryć się było niemożliwością, ale nie mogłam jej przekonać. Pamiętam, ze rozmawiałyśmy po francusku i mój żałosny argument "Chacun veut vivre". A teraz ten długo noszony lęk stał się rzeczywistością.
W końcu pani Romanowska otworzyła drzwi. Do mieszkania wtargnęli uzbrojeni enkawudziści i cywile. Nad naszym łóżkiem stanął niewysoki, tęgi Żyd- tłumacz.
- Wstawajcie, ubierajcie się, zostajecie przesiedlone do innej guberni.
Zaczęły sie pertraktacje. Pani Romanowska broniła się dzielnie wysuwając argument pomocy, której jej ojciec udzielił Leninowi, ale to nie miało żadnego znaczenia. Była na liście i mieli rozkaz ją zabrać. Pytali się o jej męża, który ukrywał się w Stanisławowie. Nasza sytuacja była niejasna. Byłyśmy w Haliczu z przypadku, trzeba więc będzie sprawdzić listę dotyczącą Wodnik. To zabierze trochę czasu. Na razie mamy czekać. zaczęło sie pospieszne pakowanie. Przezornie panie Romanowskie zabrały ze sobą żywność, między innymi wór mąki, o którym potem marzyłam w głodne kazachstańskie dni. Enkawudziści myszkowali po mieszkaniu. Jeden z nich, wysoki, szczupły mężczyzna o ponurej, bladej twarzy, upodobał sobie śliczny, srebrny samowar z Horożanki.
- To zostawcie.
- A dlaczego?
- Nie będzie wam potrzebne.
Wymiana zdań następowała szybko, ton był agresywny. Gdy po latach spotkałam panią Romanowską w Warszawie, w której zamieszkała po długiej wędrówce z Armią Andersa, pobycie w Londynie i Kanadzie, jedno z pierwszych pytań, jakie jej zadałam, brzmiało:
- A co się stało z samowarem?
Roześmiała się.
- Wyobraź sobie moja droga, że musiałam go zostawić, ale zdążyłam jeszcze odkręcić niektóre części tak, że był nieużyteczny. Zostawili go. Jest teraz u mojej córki w Warszawie.
W końcu przyszedł moment rozstania. Pani Romanowska, jej córka i my uklękłyśmy do pożegnalnej modlitwy. Modliłyśmy się o opiekę Bożą, o powrót do kraju.
- A teraz- zaintonowała pani Romanowska- módlmy się za tych, których pomordowali bolszewicy.
Blady enkawudzista popatrzył na nas ponuro. W końcu panie Romanowskie wyszły otoczone żołnierzami.
My zostałyśmy same w pustym mieszkaniu pod strażą jednego z nich. Trochę łudziłyśmy się, że może nas zostawią, że nie wyjedziemy. Ale na wszelki wypadek zaczęłyśmy się pakować. Mając minimalny bagaż rozglądałyśmy się, co by można zabrać z pozostawionych przez nasze znajome rzeczy. Nie było tego wiele. Jakiś szlafrok, duże i bardzo ciężkie futro (służyło nam potem jako przykrycie w mroźne kazachstańskie noce), album z fotografiami i śliczny meisenowski flakon na kwiaty. Ten ostatni pewnie zapakowała moja Matka, po malarsku wrażliwa na piękne rzeczy. W końcu przyszli i po nas. Zapowiedzieli nam, ze wezmą nas najpierw na przesłuchanie. Pamiętam ciemną poczekalnię. Brano nas każdą z osobna. Ja byłam ostatnia. Pytający, krępy mężczyzna, ubrany w szary, skórzany płaszcz, miał szare przenikliwe oczy i chłodny, a równocześnie agresywny sposób bycia. Rozmowa nie trwała długo. Imię, nazwisko, data urodzenia.
- Gdzie twój ojciec?
- Nie wiem.
- My wiemy, pisał do was listy. Mamy je.
Milczałam. Szare oczy świdrowały mnie. Rewizja osobista.Jego ręce sprawnie przesunęły się po kieszeniach kurtki. To chyba była niepotrzebna formalność, bo jaką broń może mieć przy sobie 13-letnia dziewczynka? W końcu wyprowadzono nas. Nasz szary komandir wsiadł z nami do dorożki. Na ulicy przechodnie patrzyli na nas z przestrachem. Było późne popołudnie i większość wywiezionych załadowano już do wagonów. Byłyśmy jednymi z ostatnich.
Długi rząd bydlęcych wagonów czekał na stacji. Z trzaskiem otworzono drzwi i wepchnięto nas do ciemnego wnętrza. Małe, umieszczone u góry okna nie dawały prawie światła. Wagon był pełen stłoczonych wśród stosów bagaży ludzi, głównie kobiet i dzieci. Było duszno i straszno. I wtedy zrozumiałam, co to znaczy utrata wolności. Nie móc wyjść na zewnątrz, dusić się w zamkniętej przestrzeni, być bezbronnym. Czułam się jak zwierzę w potrzasku.
Po długim oczekiwaniu, już pod wieczór, pociąg ruszył. I wtedy rozległ sie nieludzki krzyk: tych, którzy zostawali i tych, których wywożono. Przejmujący do kości krzyk grozy, rozpaczy i pożegnania. Ktoś z naszego wagonu zaintonował "Serdeczna Matko...". Wszyscy podjęli pieśń. A potem był już tylko turkot kół toczącego się ciężko pociągu i nieustanny płacz dręczonych pragnieniem dzieci.
Nocą pociąg zatrzymał się we Lwowie. Zaczęto przeładowywać nas do wagonów szerokotorowych. Towarzyszył temu płacz dzieci, krzyki i kłótnie dorosłych. Towarowy kryty wagon, do którego nas załadowano, był już przystosowany do transportu ludzi. Po dwóch stronach drzwi, wszerz wagonu biegły dwupiętrowe, szerokie nary. Przy drzwiach coś w rodzaju ubikacji, a raczej drewniana rura, która wkrótce zaczęła niemożliwie cuchnąć. Pod sufitem dwa małe okienka. My znalazłyśmy sie na dolnej narze, w towarzystwie rodziny komendanta policji z Jezupola- Antosiewiczów- matka, 18-letni syn Stanisław i 16-letnia córka Wanda. Wśród wywiezionych, w naszym wagonie przeważały żony policjantów z dziećmi. Mężczyzn w sile wieku nie było. Aresztowano ich zaraz po wkroczeniu bolszewików, albo na kilka dni przed wywózką.
Gdy ułożyłyśmy się jako tako w naszych narach, z szalona siłą odezwało sie pragnienie. Od początku dnia nie miałyśmy nic w ustach. I wtedy w ciemnościach przyczołgała sie do mnie Wanda z butelką wody z sokiem. Skąd ją miała, nie mam pojęcia. Dała mi pić, nakazując milczenie. W tym tłoku ktoś mógłby odebrać jej ten cenny skarb. W końcu gdzieś nad ranem pociąg ruszył. Jechał powoli, szarpiąc, przystając i znów szarpiąc. W wagonie zapadła cisza, przerywana tylko płaczem dzieci. Jechaliśmy w kierunku Tarnopola.
Zaczęły się długie, nużace dni i niespokojne, często bezsenne noce. Stłoczone na dolnych narach, pozbawione światła i powietrza, bardzo mało mogłyśmy widzieć z przesuwającego się przed nami krajobrazu. Czasem udało się uchylić trochę drzwi lub wdrapać na górną narę i przez okienko zobaczyć otaczający nas świat. Ale to były tylko chwile. Często ci z góry informowali nas, co widzą. Po drodze mijaliśmy inne, podobne naszemu pociągi. Czasami stojąc na stacjach, usiłowaliśmy nawiązać kontakt z towarzyszami niedoli z innych transportów. Z wodą i żywnością było rozmaicie. Pierwsze wiadro wody przyniosła Wanda, która zgłosiła się na ochotnika. Było to chyba w Tarnopolu. Mówiła mi potem, że łatwo mogła wtedy uciec, bo nikt ich nie pilnował, ale wróciła do wagonu ze względu na nas. Później już za granicą polsko-rosyjską, zaczęliśmy dostawać od czasu do czasu, przeważnie w nocy, zupę i chleb. Zupa kaszana była pożywna, a chleb bardzo dobry. Z utęsknieniem wspominałam go w głodne, kazachstańskie dni. Mimo, ze posiłki te były nieregularne, nie pamiętam, żebyśmy byli głodni, co przypisuję wpół leżącemu, wpół siedzącemu trybowi życia.
Pociąg przemierzał teraz płaskie, żyzne pola Ukrainy. Gdzieniegdzie widać było wieże dawnych kościołów, migały zasłyszane niegdyś nazwy. Pamiętam, jak przejeżdżając Konotopy, moja matka powiedziała mi, że tutaj dotarł z wojskiem polskim mój ojciec w 1920 roku. Potem krajobraz się zmienił. Ziemia była mniej żyzna, lasy sosnowe. Czasem nasz transport zatrzymywał się w polu czy lesie na dłużej i wtedy wybiegali z pociągu nasi strażnicy w towarzystwie personelu sanitarnego. Stoi mi w oczach pokryta sasankami leśna polana i rozbawione towarzystwo naszej obstawy. Którejś nocy przejechaliśmy srebrzystą w księżycowej poświacie Wołgę. Potem pociąg piął się przez płaskowzgórza. W wagonie zrobiło się chłodniej. Powiało grozą bezleśnych przestrzeni, obcością. Powoli zmieniał się też charakter zabudowań. Zniknęły wdzięczne, drewniane domki, a na ich miejsce pojawiły sie gliniane lepianki. Ludność miała już w większości rysy mongolskie. Otaczał nas bezkresny, pokryty burzanem step. Na którejś ze stacji ktoś podszedł do okienka i usiłował sprzedać nam dzikie tulipany. Byliśmy już w Azji. W końcu, po przeszło dwóch tygodniach podróży, dobiliśmy do celu. Było nim położone w kazachskiej republice, obłasti aktjubińskiej, rejonowe miasto Dżurun. Stąd miano nas rozwieźć ciężarówkami do pracy w kołchozach. Zaczęło się wyładowywanie transportu liczącego 70 wagonów. Pamiętam pierwsze zachłyśnięcie sie swobodą ruchu i poczucie osłabienia wywołane dwutygodniową podróżą.
Mimo słonecznej pogody Dżurun sprawiał przygnębiające wrażenie. Niskie, gliniane domki, szerokie, piaszczyste ulice, stepowy, płaski krajobraz, wszystko to tchnęło beznadziejnością i biedą. Tubylcy, o wybitnie azjatyckich rysach, przyglądali się nam z natarczywą ciekawością . Kazano nam zgłosić się do punktu rozdzielczego w miejscowej szkole. Wielki plac przed szkołą wypełnił tłum przesiedleńców. W punkcie rozdzielczym sprawdzano wszystkie dane: nazwisko, wiek, zawód. Jakaś pani, lekarz z zawodu, miała zostać w Dżurunie, co zostało uznane za wyróżnienie. Innych kierowano do kołchozów. Nikt nam nie udzielał informacji. Niektórzy sądzili naiwnie, że będziemy wszyscy razem. Podjeżdżały ciężarówki. Zaczęło się ładowanie, ale szło to powoli i wkrótce zapadła noc, a spora grupa ludzi ciągle czekała na swój przydział. Zmęczone, zmarznięte i głodne położyłyśmy się w końcu na podłodze w przedsionku punktu rozdzielczego.
Następnego dnia załadowano naszą grupę do ciężarowego, odkrytego auta. Droga biegła przez płaski, pokryty szaro-srebrnym piołunem, step. Gdzieniegdzie migały wśród kęp burzanu rude susły. Podróż trwała dosyć długo i dopiero późnym popołudniem dojechaliśmy do dużej, rozłożonej wzdłuż szerokiej piaszczystej drogi, wsi. Był to kołchoz Kalinin 10. Nie przewidziano dla nas żadnych mieszkań. Po prostu wysadzono nas przed jedną z większych chat, w której mieszkała pochodząca z Ukrainy rosyjskiej kobieta z dwiema córkami i kilkuletnim synem. Po pertraktacjach nasza gospodyni zgodziła się odstąpić nam jedna izbę . Było nas jedenaście osób. Pamiętam pierwszą, spędzoną na podłodze noc. Leżeliśmy pokotem i trudno było w tym tłoku obrócić się.
Dzień następny dał nam trochę pojęcia o sytuacji, w jakiej znalazłyśmy się. A nie była ona zbyt wesoła. Z naszej grupy byłyśmy najuboższe. Miałyśmy przecież tylko zabrane na parę dni rzeczy, a jako zapas żywności bochenek chleba dany nam na drogę w Dżurunie. Poza tym dom naszej gospodyni Maszy, składający się z dwóch izb i stajni, nie mógł pomieścić tak dużej grupy ludzi, nie mówiąc o dużym zróżnicowaniu kulturalnym poszczególnych jej członków . Zaczęłyśmy się rozglądać za jakimś lokum, ale to nie było takie proste.
Wieś Kalinin 10 ciągnęła się na dosyć dużej przestrzeni, dzieląc się wyraźnie na dwie części. W pierwszej, północnej, mieszkali Kirgizi, w drugiej, południowej, przybyli z Ukrainy rosyjskiej Ukraińcy. Ci ostatni osiedlili się tutaj jeszcze za czasów carskich, przyciągnięci wielkimi obszarami leżącej odłogiem ziemi. Czy byli też wśród nich deportowani przymusowo z Ukrainy kułacy? Chyba tak, ale na ten temat nigdy się nie mówiło.
Różnica kulturowa między Kirgizami i Ukraińcami ujawniała się już w sposobie, w jaki urządzali swoje domy. Kirgiskie chaty były prawie puste, jak jurty nomadów. Centrum izby zajmował niski, gliniany piec z nieodzownym saganem na herbatę, na glinianej podłodze rozłożone były czasem wojłokowe dywany. Żadnych mebli. Natomiast chaty Ukraińców były nie tylko umeblowane, ale schludne. Na parapetach okien stały doniczki z kwiatami. W niektórych domach, jak u naszej gospodyni, można było znaleźć ozdobione haftowanymi ręcznikami ikony.
Podobnie, jak wśród nas wywiezionych, w rodzinach ukraińskich brak było dorosłych mężczyzn. Z niedomówień wynikało, że aresztowano ich parę lat temu, zapewne w czasie czystek 1938 roku. Rodziny nie miały od nich żadnych wiadomości. Młodzieży natomiast było sporo i to trzeba przyznać, ze mimo bardzo ciężkich warunków życia, trafiały się wśród młodych Ukraińców typy bardzo urodziwe i dorodne. Taka córka naszej Maszy, zamężna z przystojnym traktorzystą, wysoka, smukła, o delikatnych rysach i dużych niebieskich oczach, mogła by posłużyć jako model niejednemu malarzowi.
W poszukiwaniu mieszkania przeszłyśmy całą wieś. Na jej końcu, już w pobliżu rzeki (Kalinin leżał nad rzeką Embą) znalazłyśmy opuszczoną, częściowo rozwaloną chatę. Po pertraktacjach z jej zamieszkałym opodal właścicielem, postanowiłyśmy wprowadzić się do niej.Życzliwi nam współwygnańcy pomogli nam dając najniezbędniejsze domowe sprzęty, jak wiadro na wodę, jakiś kuchenny garnek, talerze, łyżki. Dostałyśmy też trochę żywności.
Wspominając początki naszego pobytu w Rosji, nie mogę pominąć szoku psychicznego, jaki wywołała w nas gwałtowna zmiana otoczenia i warunków. Nasze nieprzystosowanie objawiało się u każdego z nas inaczej, ale w grupie wywiezionych dominowało rozdrażnienie, kłótliwość i chęć znalezienia kozła ofiarnego, na którym można by wyładować codzienne frustracje. Z nas trzech każda w inny sposób przeżywała ten wielki przeskok. Moja Matka przeważnie milczała. Moja siostra Wanda, z natury energiczna i czynna, poczuła się odpowiedzialna za nasz los i starała się zaradzić każdej trudnej sytuacji, wyładowując często na mnie swoje rozdrażnienie i niepokój. Ja zamykałam się w sobie i ani rusz nie mogłam pogodzić się z otaczającą mnie rzeczywistością. Szalenie tęskniłam za Polską i to nie tyle za ludźmi, co za polskim krajobrazem- polami, lasami, zalewami Dniestru. Stojąc kiedyś w księżycową noc na stepie, zaczęłam układać wiersz. Odtwarzam go dziś z pamięci, takim jakim był wtedy, ze wszystkimi jego wadami stylistycznymi:
" Cisza na stepie wieczorna, uroczysta
Na niebie błyszczy gwiazda srebrzysta
pod nią księżyc jasno świeci
Wszystko śpi...
Dawno już zgasły jasne zorze
Tylko wygnaniec polski szepcze swoje pacierze:
Ojcze nasz, Zdrowaś Mario, Wierzę
Wróć nas o Panie
Ratuj nas Matko Boża
A kiedy zaśnie zmęczony
chata, łan pola mu się śni
krzyk gęsi, psów ujadanie.
To co dalekie, to co swoje
I nieraz gorzkich łez zdroje
popłyną na obczyźnie
wśród stepu uśpionego
śni on o Ojczyźnie."
Chwilowe rozwiązanie problemu mieszkaniowego (chata nasza nie nadawała się do przezimowania) nie rozwiązało sprawy wyżywienia. Nie mając żadnych zapasów, zaczęłyśmy przymierać głodem. Moja matka, znająca się na roślinach, poleciła mi zbierać lebiodę, którą gotowałyśmy z odrobiną masła. Wanda sprzedała swój zegarek za zawrotną sumę 16 kg mąki. W kołchozowej mleczarni dawano nam co wieczór trochę odciągniętego mleka. Nieco zacierek na mleku i lebioda stanowiły teraz podstawę naszego wyżywienia. O chlebie nie było mowy. A ja jak na złość zaczęłam w tym okresie gwałtownie rosnąć. Ze średniego wzrostu, raczej krępej dziewczynki, wyciągnęłam sie w długiego, chudego podlotka. Odczuwałam też nieustanny głód i brak sił.
Pewnego dnia, ponieważ życie wydawało mi się zbyt skomplikowane, postanowiłam umrzeć. Sądząc naiwnie, ze śmierć przychodzi na zawołanie, poszłam w step i położyłam się wśród burzanów, czekając, żeby przyszła. Po dosyć długim czekaniu wróciłam do naszej chaty, nie mówiąc nikomu o moich zamiarach. Moja matka nie stawiała żadnych pytań, ale mam wrażenie, ze zdawała sobie sprawę z moich przeżyć.
Wkrótce po naszym przybyciu zawołano Wandę, jako już dorosłą (miała 19 lat) do roboty. Wracała do domu zmęczona, spragniona i głodna, beż żadnej oczywiście zapłaty, którą obiecali dać w jesieni, po zbiorach. Co rana Kirgiz brygadier obiegał chaty, budząc ludzi do roboty. Gdy praca była lżejsza, jak plewienie czy zbieranie pozostawionych przez kosiarkę kłosów, szłam do pracy i ja. Oto wspomnienie takiego jednego dnia w polu:
Jest wczesny ranek. Przybiega brygadier Alim. Jest to nieduży, o zafrasowanych oczach Kirgiz. Jego mizerna bródka czyni go podobnym do kozy. Alim mówi szybko, mieszając słowa kirgiskie z rosyjskimi. Wanda ma iść do lepienia, ze zmieszanej z nawozem gliny, cegieł, a ja do plewienia zboża. Wanda jest zła. Praca przy cegłach jest nie tylko ciężka, ale i niebezpieczna. Ubijając bosymi nogami glinę łatwo o skaleczenie i infekcję. Po zjedzeniu cienkiej zupy, w której pływa zaledwie kilka klusek, wychodzimy z domu. W połowie wsi Wanda skręca do swoich cegieł,a ja idę dalej na koniec wsi, gdzie zbiera się nasza grupa. Są Ukrainki, Polki, Kirgizki. Przewodzi nam Kirgizka Alima. Zazwyczaj Kirgizki nie są, w naszym pojęciu ładne. Krępe, okrągłogłowe, skośnookie, zbyt odbiegają od naszych standardów europejskiej urody. Alima stanowi jednak wyjątek- jest smukła, ma szczupłe, zgrabne nogi i regularne rysy twarzy. Jej oczy zdradzają inteligencję. Ruszamy. Droga snuje się bez końca. Pole, które mamy oczyścić z chwastów, jest oddalone od kołchozu o 7 kilometrów. O żadnym transporcie nie ma mowy.
Dochodzimy do łanów pszenicy późnym rankiem, już bardzo zmęczone. Nasze zadanie to wyrwać rosnące w pszenicy chwasty. Wchodzimy bez ceremonii w zboże, depcząc je. Chwasty tkwią silnie w twardej ziemi. Ciężko je wyrwać. Kirgizki, bez żadnej żenady łamią tylko czubki zielska, tak by nie wystawały ponad zboże. Zmęczona długą wędrówką i palącym słońcem zaczynam je naśladować. Jest to jeden z tysiąca przykładów, jak bardzo w tej zbiorowej gospodarce nikomu na niczym nie zależy. Tymczasem słońce zaczyna niemiłosiernie palić. Rozgrzany piasek parzy bose stopy. Zabrana z domu butelka dawno wypita. Śmiertelnie zmęczone dochodzimy do namiotu przeznaczonego dla pracujących przy sianokosach robotników. Pić, pić !
W namiocie jest trochę wody w podejrzanej czystości wiadrze. Nie zważając na nic pijemy. Potem siadamy, żeby trochę odpocząć. Kirgizki przyglądają się nam ciekawie. Próbują nawiązać z nami kontakt łamanym rosyjskim. mam na szyi srebrny łańcuszek z medalikiem. Fascynuje je, bo jest cienki i delikatny, a ich srebrne ozdoby są, noszone przeważnie przez starsze osoby, są ciężkie i grubo ciosane. Chciałyby wymienić go na mleko i jajka. Odmawiam.
Koniec odpoczynku. Wstajemy. Jeszcze raz przechodzimy przez łan zboża. I wreszcie powrót. Z trudem idę do domu. Mam poparzone podeszwy stóp i droga powrotna wydaje mi się nieskończenie długa. Obok mnie idzie starsza, chuda kobieta. Trochę się jej boję, bo podobna jest do czarownicy. Baba Naścia (bo tak ją nazywają na posiołku) pochodzi z Ukrainy i mieszka niedaleko nas. Jej córka wyszła za mąż za robotnika fabrycznego z Emby, dużego miasta, do którego jeżdżą nasze polskie znajome wymieniać ubrania na chleb. Teraz odę obok Baby Naści i słucham jej nieustannych utyskiwań na życie. Gdy dochodzimy do jej biało malowanej chaty, zostaję zaproszona na maślankę. W domu jest czysto, przestronnie i chłodno. Pije łapczywie zmieszaną z odrobiną kaszy maślankę, a potem kuśtykając na oparzonych stopach wlokę się do domu. I tu chwytają mnie straszne boleści. Co je spowodowało, czy pita w namiocie woda, czy ofiarowana przez Babę Naścię maślanka- nie wiem. Wiem jedno, że jestem naprawdę chora. Do ogólnego osłabienia organizmu dołącza się jeszcze przewlekły, bolesny nieżyt jelit, który mnie będzie długo męczył. Na kolację są jak zwykle zacierki na mleku. Ponuro liczę kluski. Jest ich sześć. Do tego malutki, wielkości obwodu szklanki, cienki placuszek. Moja Matka dodaje mi go do kolacji, żeby mnie zachęcić do prostego trzymania się, bo ostatnio zaczęłam się garbić, co jest zapewne wynikiem złego odżywiania się. Kończy się dzień. Zostaje jeszcze wieczorne mycie się i pacierz. Polewając się obficie wodą, czerpaną garnuszkiem z wiadra, zmywam codzienny kurz. Wilgoć wsiąka w polepę, zostawiając ciemne smugi, po których rano nie będzie śladu. Jeszcze krótki pacierz i przykryta płaszczem zapadam w głęboki sen na twardym, wyłożonym czaharem barłogu.
Zbieranie na stepie kiziaku było prawie moją wyłączną domeną. Kiziak, czyli koński, krowi, czy wielbłądzi nawóz zastępował nam drewno. Wysuszony w ostrych promieniach słońca, palił się doskonale. Ale znaleźć kiziak nie było wcale łatwo. A gdy sie już znalazło złotodajną żyłę, czyli dawne pastwisko, trzeba było zebrać kiziak do worka i przynieść do odległego o parę kilometrów domu. Lubiłam jednak te kiziakowe wyprawy. Ogrom stepu, błękit pogodnego zawsze nieba, cisza i pustka dawały mi poczucie kontaktu z przyrodą, uspokajały. Zazwyczaj zaczynałam moją wędrówkę od rzeki Emby.
Koryto Emby przypominało mi trochę naszą dniestrową łachę Ochabę. W wilgotnym mule panoszyły się trzciny, niebieszczyły niezapominajki, różowiły delikatne kwiatki strzałki wodnej. Nad wodą unosiły się ważki, przelatywały ptaki. Ale kiziak w tym wilgotnym królestwie nie nadawał się do palenia, był zbyt mokry. Należało więc przejść drogą wzdłuż koryta rzeki, koło prywatnych ogrodów kołchoźników, wdrapać się na wysoki brzeg i szukać kiziaku w szerokim stepie. Czasami przechodziłam rzekę w bród i minąwszy samotnie stojące, opuszczone dwie chaty, zagłębiałam się w niewielki parów wyżłobiony zapewne przez topniejący na wiosnę śnieg. Opodal chat leżały nagromadzone ludzką ręką kamienie, podobno dawne groby kirgiskie. Bardzo rzadko spotykałam na stepie ludzi. Czasem tylko przejechał na grzbiecie wielbłąda Kirgiz. Hodowla wielbłądów to była zresztą wyłączna domena Kirgizów i nie pamiętam, żeby ktoś inny je posiadał. Wielbłądy były to nieprzystępne i złośliwe stworzenia, które pluły przy każdej okazji. Wolałam więc nie podchodzić do nich zbyt blisko. Szukając w stepie kiziaku usiłowałam odwrócić uwagę od moich dziecinnych przyzwyczajeń i układać w głowie powieści, które miałam zamiar kiedyś napisać. Zaniechałam jednak szybko tej literackiej twórczości przekonawszy się, ze moi bohaterowie spędzają większą część czasu na jedzeniu coraz to innych potraw. Dojmujący głód, który towarzyszył mi stale, przesłaniał powoli wszystko.
Często chodząc w stepie w poszukiwaniu kiziaku odmawiałam różaniec, z prośbą o powrót do Polski. Żeby nie pomylić się w zdrowaśkach, przy każdej zaznaczałam, jak nas nauczono w klasztorze: z pierwszym chórem anielskim i tak dalej (jest ich dziewięć), żeby zakończyć : " i z całym chórem niebieskim" na dziewiątej zdrowaśce. Mimo głodu, mimo spiekoty i beznadziejnej naszej sytuacji, płynęło na mnie z tej modlitwy jakieś uciszenie i pokój.
Tymczasem w czerwcu Ukrainka, współwłaścicielka naszej na wpół rozwalonej chaty, kazała nam ją opuścić. Przeprowadziłyśmy się więc do dawnej kołchozowej nieczynnej już wtedy piekarni. Był to solidnie zbudowany, jednoizbowy dom. Niestety, nie było w nim ani drzwi, ani okien. Z góry więc było wiadomo, że nie będziemy mogły w nim przezimować. Ale na razie noce były ciepłe, a ogromny piekarniczy zapiecek służył nam za łóżko i chronił przed wiatrem. W izbie był mały gliniany piec z okrągłą dziurą na sagan, w którym mogłyśmy przyrządzać nasze posiłki. Nasza piekarnia nie była luksusowym pomieszczeniem, ale ze wszystkich naszych mieszkań w Kazachstanie "okres piekarniany" został mi w pamięci jako najznośniejszy. Mieszkałyśmy same, a letnia słoneczna pogoda nastrajała optymistycznie.
Gdzieś z początkiem sierpnia Wanda wyjechała na dwa tygodnie na żniwa. Dziś trudno mi odtworzyć jej ówczesne życie. Wiem, że nocowała w szałasach nad jeziorem, bardzo ciężko pracując przy młocarni. Była tam grupa Polek, były i Rosjanki. Towarzyska i pełna życia Wanda zaprzyjaźniła się z niektórymi towarzyszkami pracy, wśród nich z młodą Ukrainką, córką posła w sejmie polskim. Warunki życia tej żniwnej brygady były bardzo prymitywne. Spano pod namiotami, kuchnia była polowa, ale najważniejsze z tego było, ze dawano jeść. Wanda jak wróciła, nie mogła się nachwalić dawanym dwa razy dziennie posiłkom, składającym się przeważnie z gęstych zacierek. O jarzynach w tych warunkach nie było oczywiście mowy. Był wprawdzie nad rzeką kołchozowy ogród, ale nie pamiętam, żebyśmy chociaż raz coś z niego dostały. Mówię: dostały, bo ukradły- tak! Każdy zresztą radził sobie jak mógł. Wanda na przykład wszyła sobie w spódnicę torbę, do której wsypywała przeznaczone na zasiew ziarno. Pamiętam, jak ze śmiechem opowiadała nam o oburzeniu naszego brygadiera Alima, który pokazał jej kiedyś dróżkę Tomcia Palucha, usypaną z kukurydzy przez młodego Polaka, Staszka.
-Popatrz, Wanda- powiedział zgorszony, jak można tak kraść! Jak kradniesz, to rób to tak, żeby nie zostawiać śladów.
Naszego kołchozowego ogrodu pilnowała Polka, pani Marusia. Była to osoba w sile wieku, pełna życia i temperamentu, mogąca się jeszcze podobać mężczyznom. Podobno była protegowaną naszego "zawchoza" czyli głowy kołchozu, który powierzył jej tak bardzo pożądane stanowisko stróża kołchozowego ogrodu. Taki stróż nie wracał z pustymi rękami do domu. Pani Marusia poczciwie zaproponowała mi, żebym przyszła w nocy do kołchozowego ogrodu i żebym sobie trochę nazbierała ziemniaków. Bałam się idąc na to spotkanie. Noc była jasna, księżycowa. Ale z pani Marusi biła taka pewność siebie, beztroska, kresowa wesołość i zwykła ludzka życzliwość, że się uspokoiłam. Przyniosłam wtedy do domu dużą miskę ziemniaków. Prawdziwy skarb. Po latach spotkałam panią Marusię na targu we Wrocławiu. Handlowała nabiałem. Była nadal pogodna i wesoła, mimo, że handel jej nie szedł. Ta szeroka natura nie nadawała się do kupieckiej zapobiegliwości.
Ludzka życzliwość! To jej zawdzięczałyśmy przeżycie tego trudnego okresu. Spotykałyśmy się z nią ciągle i to przeważnie od osiedlonych w kołchozie Ukraińców z Ukrainy rosyjskiej. Co raz ktoś nam przynosił trochę mąki, trochę kaszy czy mleka, mimo, ze ofiarodawca sam był przeważnie w wielkiej biedzie. Wydaje mi się, że wrażliwość na los drugiego człowieka jest częstsza wśród tych, którzy nie maja nic, niż wśród tych, którym na niczym nie zbywa. Mimo tej sporadycznej pomocy głód dręczył nas stale. Moja Matka zaczęła po prostu niknąć w oczach, a co gorsza wskutek osłabienia, z głodu, zaczęły puchnąć jej nogi.
W tym czasie przyszłą do nas, wysłana przez naszego mariampolskiego proboszcza- ks. Marcina Bosaka, paczka z Polski. Cóż to była za radość! W paczce były głównie łazanki, ale jakie! Wystarczyło wrzucić ich łyżkę na gotującą się wodę, żeby otrzymać gęstą, pożywną zupę. Oprócz łazanek były też ciepłe, czarne, bardzo księżowskie pończochy, nieoceniony skarb na nadchodzącą zimę. A zima była za progiem. Myśl o niej przejmowała nas grozą. Nie miałyśmy żadnych zapasów ani opału, nie mówiąc, że o przezimowaniu w piekarni bez drzwi i okien nie było mowy. 12 października Wanda zdobyła tzw. podwodę, czyli wóz zaprzężony w woły i przewiozła moją Matkę do oddalonego o 12 kilometrów szpitala. Liczyłyśmy, że lepsze warunki wyżywienia poprawią jej stan zdrowia. Decyzją "zawchoza" i my miałyśmy opuścić Kalinin 10 i przenieść się do drugiego posiołka Kalinin 11, gdzie oprócz domów prywatnych był też jeden, należący do kołchozu budynek mieszkalny, zajęty przez wysiedleńców z Polski. Miałyśmy zamieszkać w jednej izbie z drugą polską rodziną.
Pamiętam moją ostatnią kiziakową wyprawę. Był szary, chłodny dzień. Szłam wzdłuż koryta rzeki szukając kiziaku, gdy nagle ugięły się przede mną nogi z przerażenia. Z burego, jesiennego nieba zaczął sypać śnieg. Patrzyłam na wirujące płatki, myśląc, że my chyba tej zimy nie przetrzymamy. Długo potem reagowałam w ten sposób na pierwszy śnieg i nawet dzisiaj odczuwam lęk przed nadchodzącą zimą.
Wieczorem zaczęłyśmy pakować nasze rzeczy. I wtedy spostrzegłyśmy, że nas okradziono. Stało się to zapewne w nocy. Zniknęła czerwona, zamszowa kurtka Wandy i buciki mojej Matki. W tych warunkach były to nieocenione skarby, które można było wymienić na chleb. Żeby uniknąć dalszych strat, położyłyśmy wszystkie nasze rzeczy na zapiecku, gdzie spałyśmy. Był 13 października, bo pamiętam , że przy pacierzu modliłyśmy się do św. Edwarda, patrona mojego Ojca. Jakże daleko było do Wodnik i sąsiedzkiego zjazdu na jego imieniny, oświetlonych jasno pokoi i przyjacielskiego gwaru zaproszonych gości. W nocy obudził mnie czyjś przyspieszony oddech i szurpot ciągniętej przez kogoś walizki, która leżała między nami.
- Wanda śpisz? - zawołałam.
I wtedy usłyszałam krzyk Wandy:
-Ty złodzieju! - i chlapnięcie uciekających stóp. Złodziejem był młody chłopak, syn naszej sąsiadki Ukrainki. Była to liczna, przymierająca głodem rodzina. Ojca zaaresztowano chyba w czasie czystek w 1938 roku. Została matka z licznym potomstwem, prawie bez środków do życia. Trudno się dziwić, że kradli.
Następnego dnia ja zostałam w chacie, żeby pilnować rzeczy, a Wanda poszła po wóz i konie. Te ostatnie musiała sama łapać na pastwisku. Dobrze, że moja siostra była przyzwyczajona od dziecka obchodzić się z końmi i wiedziała, jak je siodłać, zaprzęgać i jak nimi powozić, ale w tym wypadku miała do czynienia z wyjątkowo dzikimi i trudnymi stworzeniami. Opowiadała mi potem, że zapędziła je w kąt jaru i jakoś dała im radę, mimo, że się rzucały i wierzgały.
W końcu wsadziłyśmy nasz dobytek na wóz. Nie podróżowałyśmy same. Dołączyło się do nas parę osób. Byli to nauczyciele ze szkoły powszechnej, jadący na jakieś zebranie do Kalinina 11. Uderzył mnie wtedy ich odmienny od mieszkańców kołchozu sposób bycia i ubrania. Mieli z miejska skrojone płaszcze, a do siebie zwracali się używając swego "otczestwa", czyli naszego "pan" i "pani". Mówili też czystym rosyjskim, bez naleciałości ukraińskich. Byli jeszcze wtedy młodzi i wydawali się dosyć beztroscy.
Do Kalinina 11 przyjechaliśmy późnym wieczorem. Dom, w którym miałyśmy zamieszkać, był długi, niski i trzyizbowy. Rodzina, z którą przyszło nam dzielić izbę, składała się z trzech osób- 18-letniej Krystyny, 16-letniej Wandy i 13-letniego Leszka. Ojciec ich, policjant z Winnik koło Lwowa, był w więzieniu sowieckim, matka zmarła krótko przed wojną. Głowę rodziny stanowiła Krystyna, ładna blondynka o niebieskich oczach. Trzeba przyznać, że wykazywała dużą, jak na swój wiek, dozę dojrzałości i zdrowego rozsądku. Młodsza, też ładna i pełna temperamentu, Wanda przyciągała do naszej izby roje młodych, podpitych, często z braku wódki perfumami, Rosjan. Najmłodszy , Leszek, chyba najgorzej znosił trudne warunki życiowe. Był blady, chudy i jakby trochę zagubiony w tej trudnej rzeczywistości.
W drugiej części domu mieszkała pani Chmura, żona policjanta z pięciorgiem dzieci i dwie panie Hamryszkowe z córkami. Z jedną z nich, Katarzyną, niezłą, ale bardzo prostą kobietą przyszło nam uciekać z Rosji. Tymczasem trzeba było się jakoś urządzić. Powoli ustalił się nowy tryb życia. Musiałyśmy się teraz liczyć ze stałą obecnością osób trzecich, dostosować się do życia w gromadzie, co wcale nie jest łatwe.

Chyba pod koniec października wróciła ze szpitala moja Matka. Stan jej zdrowia nie poprawił się. Już prawie nie wstawała z łóżka,a raczej glinianego "połyka" wyścielonego twardym piołunem, na który narzuciłyśmy ciężkie futro pana Romanowskiego. Nie miałyśmy prześcieradeł, kocy, poduszek. Wspólne mieszkanie i brak mydła nie ułatwiały ani mycia się, ani prania. Życie stało się ciągłą walką o zachowanie jako takiej higieny i godności ludzkiej. Nic też dziwnego, że moja Matka wspominała swój pobyt w szpitalu z pewną nostalgią. Jedzenie było tam wystarczające, pościel czysta, a obecność wśród personelu polskiej pielęgniarki była dodatkowym plusem. Mimo dość dużej różnicy zainteresowań obie panie znalazły wspólny język, a dla mojej Matki chyba było dużą ulgą móc porozmawiać z kimś zarówno o przeszłości, jak i o niepokojącej teraźniejszości.
W tym okresie, aż do jej śmierci, która miała już niedługo nastąpić, moja Matka kładła duży nacisk na modlitwę. Z jakim przejęciem czytałam w moim mszaliku słowa psalmu- "Ja mam myśli pokoju, a nie udręczenia, będziecie mnie wzywać i wysłucham was. I wrócę was wszystkich z miejsca niewoli."
Zdawałyśmy sobie sprawę, że nic poza cudem nie zdoła uratować nas od śmierci w tym obcym, głodnym kraju. Żeby mnie trochę oderwać od tej trudnej rzeczywistości, moja Matka opowiadała mi przeważnie po francusku o swojej młodości. O balach namiestnikowskich w austriackim Lwowie, o ówczesnych zwyczajach towarzyskich, o znajomych z jej kręgu, o jej adoratorach. Opisywała mi nawet suknie, które nosiła,a które były sprowadzane z Paryża. Opis jednej z nich szczególnie utkwił mi w pamięci. Była uszyta z zielonego jedwabiu, a na nią narzucona była koronkowa tunika haftowana w pszczoły. Czy była ładna, nie umiem powiedzieć, ale w mojej dziecinnej wyobraźni utkwiła jako coś wyjątkowo pięknego. Była też mowa o jakimś balu maskowym na temat "Niebieskiego ptaka" Maeterlincka, na którym moja Matka wystąpiła w prawdziwym stroju holenderskim, w czepku na głowie. Dowiedziałam sie wtedy, ze pannom nie wypadało nosić klejnotów i że nikt nie całował ich w rękę, z wyjątkiem narzeczonego.
A tymczasem na ścianach występował mróz, a za oknami leżały zwały śniegu.
W tym też okresie wykonała moja Matka ołówkiem portret syna naszych sąsiadów- Wasi Kormycza, za który dostała chyba kawałek chleba. Jak dziś widzę 14-letniego Wasię siedzącego sztywno koło tapczanu i moją Matkę, która w pozycji półleżącej usiłuje skreślić jego portret, nie pomijając jakichś, zapewne komsomolskich odznak, na których Wasi bardzo zależało. Tych rysunków było więcej. Zupełnie przypadkowo znalazł się wśród naszych bagaży szkicownik mojej Matki, dla której rysowanie było drugą naturą. Widzę ją, jak w czasie naszej podróży pociągiem, kreśli sylwetkę ślicznej jak duszek, niebieskookiej, pięcioletniej córki pani Śliwy, jak na stacji w Dżurunie, czekając na transport do kołchozu szkicuje otaczających nas Kirgizów. Potem przychodzi kolej na naszą piekarnię bez okien i drzwi, w gąszczu lulków, na pasące się wielbłądy, rącze konie kirgiskie, na postacie i twarze naszych znajomych i sąsiadów. Album ten, jakże ciekawa ilustracja naszej wędrówki, przepadł niestety, w czasie Powstania Warszawskiego. Tymczasem stan zdrowia mojej Matki pogarszał się powoli, ale stale. Była po prostu coraz słabsza. Na dzień, czy dwa przed śmiercią powiedziała mi, że miała sen. Śniła jej się Matka Boska rozmawiająca z Panem Jezusem.
- I wiesz- powiedziała mi (nie pamiętam na jaki temat rozmawiali) - tak mi było dobrze, byłam taka szczęśliwa.
Z początkiem grudnia rozchorowałam się na grypę. Leżałam rozgorączkowana koło mojej Matki i oczywiście zaraziłam ją. Umarła w nocy z 7 na 8 grudnia, we śnie. Dopiero rano zdałyśmy sobie sprawę, że nie żyje. Śmierć mojej Matki była dla mnie ogromnym wstrząsem. Ja, która byłam ciągle nieznośnie głodna, nie mogłam przez parę dni jeść. A jedzenia miałyśmy wyjątkowo dużo, bo sąsiedzi, przeważnie Ukraińcy, w dowód życzliwości przynieśli nam sporo chleba.
Pogrzeb odbył się szybko, bo już 8 grudnia. Ten pośpiech spowodowany był zbiegiem okoliczności. Wychodziła za mąż duża, zwalista Duńka, córka naszego zawchoza. Chodziło o to, żeby pogrzeb nie zbiegł sie ze ślubem, co mogło być poczytane za zły omen. W stepowym Kazachstanie brakowało drewna. Wzięto więc deski z jakichś drzwi i zbito pospiesznie wąską trumnę, do której wrzucono trochę suchego czaharu. Na nim ułożono zwłoki. Brnąc po ciemku w głębokim śniegu doszłyśmy na cmentarz, który był opodal wsi. Dziś nawet nie wiem, czy wykopany dół był dosyć głęboki. Na pewno głęboki był śnieg. W świetle latarni pospiesznie zasypano grób, na którym nie postawiono żadnego znaku.
W kilka dni po śmierci mojej Matki przyszedł do nas zarządzający kołchozem z propozycją, żeby mnie zabrać do sierocińca. Wanda nie zgodziła się.
-Damy sobie radę- powiedziała i "zawchoz" chętnie jej uwierzył. Była młoda, energiczna i silna.
Zresztą od początku naszego pobytu w Rosji Wanda spełniała już rolę głowy domu. Moja Matka ze swoją artystyczną duszą nie była przygotowana do tych wyjątkowo ciężkich warunków. Ale odpowiedzialność, która spadłą na moją siostrę, musiała jej nieraz ciążyć, a stosunki między nami nie zawsze układały się łatwo. Wanda była popędliwa, wybuchowa, nierówna, ja bardziej zamknięta w sobie, uparta. Ale w tym okresie, po śmierci Matki, Wanda usiłowała trochę sie mną zająć, żeby mnie wyrwać z mojego milczącego otępienia. Wieczorami opowiadała mi przeczytane niegdyś książki, wspominała klasztor i swoje, jakże krótkie, życie towarzyskie. Na temat domu wolałyśmy nie mówić. Wtedy też moja siostra zaczęła snuć plany ucieczki.
- Musimy najpierw wyjechać z kołchozu- powiedziała. Tutaj jesteśmy na oczach wszystkich. Trzeba przenieść się do Emby, a stamtąd pociągiem usiłować dostać się do Lwowa. Tutaj zginiemy na pewno.
Powoli plan ucieczki krystalizował się. Wanda zaczęła staranie o pozwolenie przeniesienia się do Emby. Nawet jeżeli ucieczka nie miała dojść do skutku, Emba dawała większe szanse przeżycia, niż przymierający głodem kołchoz. W Embie były fabryki, duża stacja kolejowa, do miasta dochodziły transporty żywności, a pracujący w fabrykach ludzie dostawali przydziały chleba. Na targu okoliczni kołchoźnicy sprzedawali wyhodowane na działkach warzywa. To do Emby jeździły nasze polskie panie wymienić na żywność swoje ciuchy.
Zresztą nie tylko my zamierzałyśmy przenieść się do Emby. Podobne plany snuła mieszkająca z nami pani Krystyna i pani Katarzyna z dwiema córkami. Ta ostatnia zdecydowała się uciekać razem z nami. Ta bardzo prosta kobieta, która mało w życiu podróżowała i zupełnie nie orientowała się w geografii, szukała w Wandzie przewodnika i oparcia. Przedsiębiorczość i zaradność mojej siostry stanowiły duży atut w tym trudnym i niebezpiecznym przedsięwzięciu. Nie byłyśmy zresztą pierwsze w naszych zamiarach. Jeszcze w jesieni uciekła z naszego posiołka Kalinin 11 pani Wasilewska wraz z dwiema niedorosłymi córkami. Z kartki, którą ktoś otrzymał, było wiadomo, że szczęśliwie dotarły do Polski.
Tymczasem zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Nasze pierwsze święta w Rosji i nasze pierwsze święta bez mojej Matki. Już od pewnego czasu zaczęłyśmy oszczędzać na jedzeniu. Postanowiłyśmy urządzić Wigilię razem z Krystyną i jej rodzeństwem, upiec chleb i - co najważniejsze- najeść się do syta ( co zresztą, jak się przekonałam jest niemożliwe, gdy organizm jest bardzo wygłodzony). Miałyśmy jeszcze trochę pszenicy, która otrzymałyśmy za pracę w kołchozie, było tego na jesieni około 60 kilogramów. Pszenicę mełło się na żarnach i to najczęściej ja wykonywałam tę żmudną pracę. Żarna to były dwa płaskie kamienie, pomiędzy które wsypywało się ziarno. Obracało się za pomocą drążków górny kamień, rozcierając na mąkę leżące między kamieniami zboże. Była to praca ciężka i mało wydajna. Trzeba było bardzo długo kręcić ciężkim kamieniem, żeby otrzymać choć trochę mąki. Mleć na żarnach chodziłyśmy do Ukraińców, którzy mieli swoje gospodarstwa i którzy byli w bez porównania lepszej niż my, sytuacji materialnej.
Nadszedł nareszcie długo oczekiwany dzień Wigilii. Wieczorny posiłek składał się z barszczu, rozgotowanej, osłodzonej cukrem pszenicy i chleba. Podzieliłyśmy się opłatkiem, życząc sobie nawzajem rychłego powrotu do Polski. Przy Wigilii asystował nam Wasia Kormycz, ten sam, którego portretowała moja Matka, ciekawie przyglądając się naszym polskim obyczajom. Odmówił jednak, zapewne z delikatności, zaproponowanego posiłku. A potem był jeszcze Nowy Rok i znów mały bochenek chleba.
- Żeby nam nie brakowało chleba w tym roku- powiedziała Wanda.
Kto nie przeżył głodu, ten nie zdaje sobie sprawy z wartości, jaką w tych warunkach przedstawia chleb. Przez cały nasz pobyt w Rosji jadłyśmy go zaledwie parę razy.
W lutym "zawchoz" wydał nam pozwolenie na opuszczenie kołchozu. Pozwolenie to, aby było ważne, miało być potwierdzone w naszym rejonowym mieście Dżurunie przez NKWD. Do zatwierdzenia nie doszło i z tym nic nie znaczącym świstkiem wybrałyśmy się w drogę do Emby, a z Emby do Polski.
W mroźny lutowy ranek zajechały przed nasz dom wynajęte w kołchozie sanie. Ciągnął je zabiedzony wół. Powożący tym ekwipażem Kirgiz naglił do pośpiechu. Załadowaliśmy- Krysia z rodzeństwem i my- nasz skromny dobytek. Na drugich saniach jechała pani Katarzyna z córkami. Po drodze mieliśmy dołączyć do karawany Kirgizów wiozących do Emby siano. Do Emby miałyśmy 35 kilometrów. Większość drogi szłyśmy pieszo, żeby zaoszczędzić siły naszego zwierzęcia, które od czasu do czasu kładło się na wznak, na znak protestu na śniegu, odmawiając ciągnięcia. Przechodząc koło cmentarza odwróciłam głowę. Gdzieś wśród zasypanych śniegiem mogił, był grób mojej Matki, nieoznaczony, zagubiony już na zawsze.
Ze względu na woły posuwaliśmy się bardzo wolno. Po południu zatrzymaliśmy się na odpoczynek w "Meczecie". Były to dwie zagubione w stepie chaty, przy których stał kiedyś meczet. Teraz to miejsce służyło za przystanek zdążającym do Emby podróżnym. Weszłyśmy do jednej z izb usiłując rozgrzać się przy piecu.
- Oj niedobrze- powiedziała towarzysząca nam w tej podróży, hurpynowatych kształtów, niemłoda już Ukrainka- Duńka- w uszach mi szumi, idzie buran.
"Buran"- to słowo wywoływało zawsze dreszcz grozy. Ile to nasłuchałyśmy się opowiadań o strasznych śnieżnych burzach, w których ginęli o parę kroków od domu ludzie. O tym, jak zagubiony w tym szaleństwie jeździec został uratowany tylko dzięki instynktowi konia, a ktoś kto poszedł po wodę do studni, już nie znalazł drogi powrotnej do domu. Ponaglone krzykami Kirgizów ruszyłyśmy w drogę. I nagle zerwała się zamieć. Brnęłyśmy w głębokim śniegu, oślepione wirującymi płatkami. Zmęczone, ogłupiałe woły zaczęły się kłaść na drodze odmawiając posłuszeństwa. Zapadła groźna ciemność, w której Kirgizi zgubili drogę. W tym pociętym głębokimi jarami terenie było to szczególnie groźne. Zdałam sobie sprawę, że grozi nam śmierć i zaczęłam się modlić. I nagle w ciemności przed nami usłyszeliśmy świst lokomotywy. Przejechał pociąg. Karawana odżyła. Położona blisko torów kolejowych Emba nie mogła być daleko.
Bardzo późnym wieczorem dotarliśmy do Emby. Przed nami otworzyły się drzwi niskiego, parterowego, kołchozowego dworu, czyli schroniska dla podróżujących kołchoźników. Niska, duża izba noclegowa, do której weszłyśmy, służyła równocześnie jako kuchnia rodzinie ukraińskiej, która prowadziła ten zajazd. Oprócz nas nocowały w tym pomieszczeniu mały prosiak i cielę. Po trudach podróży, drewniana podłoga w ciepłej kuchni wydała mi sie najwspanialszym legowiskiem.
Nocowaliśmy sami, bo towarzyszący nam Kirgizi ulotnili się gdzieś na noc. Podobnie jak w kołchozie, tak i tutaj w podróży trzymali się razem, a z dala od nas "białych". Rano zbudził nas ruch krzątających się w kuchni ludzi. Ktoś wychodził do pracy, mała może 10-letnia dziewczynka spieszyła się do szkoły. Nam kazano jak najszybciej opuścić zajazd. Zaczęło się poszukiwanie jakiegoś dachu nad głową.
Wanda razem z Krystyną chodziły cały dzień od domu do domu, szukając mieszkania. Ja z Leszkiem podrzucona zostałam jakiemuś litościwemu małżeństwu Rosjan, którzy zatrzymali nas na noc. W dużej, nisko sklepionej izbie było ciepło. Poczciwa, przypominająca trochę czarownicę z bajek, babuszka dała nam na kolację barszczu i chleba, dużo chleba. Pamiętam, jak Leszek, w podzięce za ten posiłek, całował ręce babuszki i płakał. Ja stałam milcząca i zmieszana, nie wiedząc, co robić. Spaliśmy w izbie na podłodze, przy piecu. Rozkoszowaliśmy się suchym i ciepłym miejscem, nie bardzo wiedząc, co przyniesie nam jutro.
Następnego dnia, który był równie mroźny jak poprzednie, poszukiwania trwały nadal. Pamiętam, ze był projekt zamieszkania w opuszczonym domu, gdzie po poprzednich mieszkańcach zostały jakieś meble. Izba była nawet przyzwoita, okna oszklone, podłoga drewniana. Nie było tylko opału. I to zmusiło Wandę do zostawienia mnie w tymczasowym schronieniu i kontynuowania dalszych poszukiwań. Przesiedziałam więc cały dzień w nieopalanej chacie, pilnując rzeczy i czekając na powrót mojej siostry. W końcu późnym wieczorem przyszłą Wanda. Znalazła mieszkanie. Córka Baby Naści, mieszkanki naszego kołchozu (tej samej, z którą chodziłam na plewienie pszenicy), zgodziła się na to, że zamieszkamy u niej w kuchni. Wiec jeszcze tego samego wieczora, w drugi dzień naszego przyjazdu do Emby, przeniosłyśmy nasz dobytek na nowe mieszkanie. Był już późny wieczór i brał ostry mróz. Szarpiąc się z ciężkim tobołem, upuściłam jedną z moich, zbyt cienkich zresztą rękawiczek w śnieg. W panującej ciemności nie mogłam ani rusz jej znaleźć. Ruszyłam więc przed siebie bez rękawiczki. Do naszego nowego mieszkania był jeszcze spory kawał drogi. Nim doszłam, ręka mi spuchła na kształt piłki. Później, gdy już ją w domu rozgrzałam, ból był nie do wytrzymania.
Dom, do którego weszłyśmy, był dwuizbowy. W mniejszej izbie spali nasi gospodarze z 9-letnią córka. W drugiej izbie, którą nam przeznaczono, mieściła się kuchnia. Rodzina która przyjęła nas na mieszkanie, składała się z trzech osób. On około czterdziestki, ciemnowłosy, średniego wzrostu mężczyzna, z ponurym, niesympatycznym wyrazem twarzy, wyglądał tak, jakby zeszedł przed chwilą ze sławiącego klasę robotniczą plakatu. Ona - mała, drobna, zahukana przez męża, mimo zaawansowanej ciąży i widocznego zagonienia, potrafiła jednak zdobyć się na życzliwy w stosunku do nas uśmiech.
9-letnia Duńka, córka naszego gospodarza z jego pierwszej, nieżyjącej już żony, miała w sobie chudość niedożywionego, zaniedbanego dziecka. Z okrągłej ostrzyżonej na jeża łepetynki wystawały ciekawie niebieskie oczy. W jej ruchach było coś z nieoswojonego, dzikiego zwierzątka. Jak się potem okazało, jej współżycie z macochą nie zawsze układało się łatwo.
Tej nocy, pomimo uwierających desek przykrytej tylko płaszczem podłogi, byłam prawie szczęśliwa. Miałam dach nad głowa, a od dużego pieca promieniowało ciepło. Dręczył mnie tylko niepokój na myśl o planowanej ucieczce i niepewnym jutrze, no i bolała mnie odmrożona, spuchnięta ręka.
Zaczął się teraz dla nas nowy, pełen nerwowego napięcia okres życia. Ja przeważnie siedziałam w domu, a Wanda pod pozorem szukania pracy znikała na całe dnie, starając się sprzedać resztę naszych rzeczy i nawiązać kontakty z ludźmi, którzy mogliby bez budzenia podejrzeń kupić dla nas bilety kolejowe. Trudno mi dziś odtworzyć wszystkie szczegóły poczynań Wandy. Moja siostra wracała do domu zmęczona i zdenerwowana, niechętnie dzieląc się ze mną swoimi przeżyciami. Rzadko też byłyśmy same, a nasi gospodarze, szczególnie on, nie wzbudzali zaufania. W końcu nasze rzeczy, wśród których najważniejszą pozycją było futro mojej Matki, zostały sprzedane albo zamienione na bardziej sowieckie w wyglądzie. I tak mój biały kożuszek wymieniony został na rosyjski waciak, a nasze kolorowe, włóczkowe czapeczki zastąpione zostały ciemnymi chustami.
Któregoś dnia, gdy siedziałam sama w domu, zapukał do drzwi młody mężczyzna. Był w czarnym mundurze i miał mongolską twarz. Jego bystre skośne oczy patrzyły na mnie badawczo. Zaczął wypytywać się mnie, skąd przyjechałyśmy, dlaczego opuściłyśmy kołchoz i co zamierzamy robić w Embie. Odpowiadałam niechętnie, zbywając większość pytań faktem, że mojej siostry nie ma w domu, bo szuka pracy, a że ja nie znam jej planów co do przyszłości. Indagacja ta była jednak dla nas ostrzeżeniem, że jesteśmy pod obserwacją. Trzeba było bardzo się pilnować, żeby w niczym się nie zdradzić, bo nasz gospodarz był duszą i ciałem oddany sowieckiemu ustrojowi.
Wandzie zależało na tym, żeby nasze zniknięcie nie odbyło się nagle, ale na raty. I tak jednego dnia oświadczyła naszej gospodyni, że znalazła mieszkanie w innej dzielnicy Emby i że zaraz się tam przeprowadza,a ja zostanę jeszcze na starym mieszkaniu. W końcu, gdy po dwóch dniach przyszła po mnie, dla niepoznaki zostawiła część naszych rzeczy. Wśród tych rzeczy, o których wiedziałyśmy, że zostawimy je na przepadłe, był śliczny wazon na kwiaty państwa Romanowskich i nasze jakieś już zupełnie nie nadające się do noszenia rzeczy.
Do naszego nowego schronienia, z którego miałyśmy wyjechać następnej nocy, przyszłyśmy późnym wieczorem. Był to solidny, dwuizbowy dom zamieszkały przez wiekową już kobietę i jej owdowiałego syna z dwojgiem dzieci. "Babuszka"- jakieśmy ją nazwały- była po słowiańsku gościnna i serdeczna. Wiedziała, że uciekamy, bo to jej córka, która pracowała na kolei, kupiła dla nas bilety na pociąg. W ciągu naszego krótkiego pobytu w jej domu, babuszka zdążyła nam opowiedzieć całe swoje życie. Jak to przyjechała wraz z mężem na początku wieku z przeludnionej Ukrainy do Kazachstanu. Jak jej mąż był diakiem w cerkwi, którą później zamknięto, jak teraz musi prowadzić gospodarstwo owdowiałego syna. Słuchałyśmy ciekawe, ale i niespokojne o nasz własny, niepewny los.
Następnego dnia, późnym wieczorem przyszedł moment rozstania. Serdecznie uściskałyśmy naszą gospodynią, która oddała nam tak wielką przysługę. W ostatniej chwili przyklękłyśmy jeszcze przed złocistą ikoną Dzieciątka Jezus prosząc o opiekę.
Na dworze była już ciemna noc i panował dotkliwy mróz. Na kalendarzu widniała data: 17 marca 1941 roku. Brnąc w głębokim śniegu, dotarłyśmy do dworca. Szybko przeszłyśmy obok budynku stacyjnego na wskazany przez córkę babuszki peron. W końcu nadjechał dalekobieżny pociąg Taszkient- Moskwa- nasz pociąg, bo Wanda, chcąc zmylić ewentualną pogoń wybrała dalszą, okrężną trasę przez Moskwę. Nie miałyśmy miejsc w tym samym przedziale (miejsca w pociągach dalekobieżnych były numerowane). Szybko wdrapałam się na przeznaczoną mi u góry leżankę i położyłam się. Kontrast pomiędzy jasno oświetlonym, ciepłym wagonem a ponurym peronem oszołomił mnie. Spojrzałam przez okno. Pociąg mknął po bezkresnej, białej przestrzeni. Po latach odżyje to wspomnienie, gdy na ekranie zobaczę uciekającego z Moskwy doktora Żywago: ta sama przesuwająca się za oknami pociągu śnieżna dal, to samo poczucie zagrożenia. Nim wsiadłyśmy do pociągu, moja siostra surowo mi przykazała, żebym nie nawiązywała żadnych kontaktów towarzyskich z moimi towarzyszami podróży. Miałam cały czas leżeć na leżance i milczeć. Łatwiej to powiedzieć niż zrobić. Rosjanie są ludźmi towarzyskimi i chętnie nawiązują rozmowy. Zresztą widok chudej, zabiedzonej dziewczynki wyzwalał w tych podróżujących kobietach ( przedział był przeznaczony dla matek z dziećmi) instynkty macierzyńskie. Były ciekawe, czemu jestem taka smutna i czemu nic nie mówię. Ale cóż miałam robić, wdawać się z nimi w rozmowę było niebezpiecznie, łatwo mogłam się zdradzić jakimś nieopatrznym słowem, jak i moim bardzo polskim akcentem. Odwracałam się więc do ściany i udawałam, że śpię.
Z podróżujących ze mną osób najlepiej pamiętam samotną, szczupłą, w średnim wieku panią o bardzo jasnych blond włosach i dużych niebieskich oczach. Jej czarny, dwuczęściowy kostium byłby całkiem szykowny, gdyby go nie szpeciła jedwabna jasnozielona podszewka. Pamiętam, jak kiedyś przy jakimś szarpnięciu wypadła mi z ręki bułka, którą właśnie jadłam i poleciała wprost do filiżanki tej pani. Spojrzała na mnie karcąco i bez słowa podała mi swoją herbatę do wypicia. Z innych pasażerów została mi w pamięci tęga matka podróżująca w towarzystwie podrosłych już dzieci : syna i córki. O czym mówiły te kobiety? Przeważnie o zwykłych życiowych problemach, wśród których często przewijał się temat kradzieży. I tak nasza konduktorka z detalami opowiadała nam, jak do jej mieszkania zakradli sie złodzieje i nie budząc jej ani siostry, wynieśli wszystkie rzeczy, zostawiając je tylko w bieliźnie. Matka dwojga dzieci przestrzegała znów synów przed stawianiem butów koło leżanki w przedziale. Z jej rad wynikało, że najlepiej mieć je na nogach, a już w ostateczności pod głową w charakterze poduszki. Inne bardziej drażliwe tematy jak praca czy trudności związane z zaopatrzeniem, nigdy nie były poruszane.
Nie pamiętam, żebym była głodna w czasie podróży. Wyjeżdżając z Emby wzięłyśmy ze sobą zapas chleba i wędzonej słoniny. Po roku głodu takie pożywienie wydawało się aż nadto wystarczające. Uzupełniała je gorąca herbata, którą roznoszono po wagonach.
W jakimś momencie przyszła do mnie Wanda, która podróżowała w innym przedziale. Była trochę zdenerwowana.
- Wiesz co- powiedziała po wyciągnięciu mnie na korytarz- w tym samym przedziale co Katarzyna i ja podróżuje polski Żyd. Gdy zaczął śpiewać różne polskie piosenki, między innymi ten znany szlagier "Czy tutaj mieszka panna Agnieszka", mimo woli uśmiechnęłam się. Usłyszałam potem, jak mówił do swojego towarzysza podróży:
- Ty wiesz, ta młoda szatynka to na pewno Polka.
W swoim przedziale poznała też Wanda żonę wojskowego, która jechała do...Lwowa. Ta młoda, szykownie ubrana (w kupione we Lwowie ciuchy) kobieta obiecała pomóc nam przy zmianie pociągu. Miałyśmy bowiem przesiadać się w Moskwie do pociągu idącego na Kijów, a w Kijowie znów do pociągu idącego do Żmerynki.
Wreszcie po trzech dniach podróży w tych względnie wygodnych warunkach, nasz dalekobieżny pociąg stanął w Moskwie. Ogromne pomniki bohaterów socjalizmu, tłumy spieszących się ludzi, stoiska z nadziewanymi pierożkami i wodą sodową, gromady sprzątających nieustannie kobiet, błyszczące na "wysoki połysk" metro, wszystko to oszołomiło mnie. Po kołchozowej szarzyźnie i wielkich pustych przestrzeniach było od czego dostać zawrotu głowy. I wtedy zdarzyła się nam przygoda, która mogła się dla nas tragicznie skończyć.
Miałyśmy dojechać metrem do stacji kolejowej, skąd odchodzą pociągi do Kijowa. "Komandirowa" (jakeśmy ją nazwały), Wanda, pani Katarzyna i jej 10-letnia córka szły przodem. Ja i druga 15-letnia córka pani Katarzyny, Lusia zostałyśmy trochę w tyle. Lusia, która miała jakieś problemy z kręgosłupem i nie mogła szybko chodzić, uchwyciła sie mnie tak silnie, że zwolniłam kroku i obie zostałyśmy w tyle. W tym momencie nadjechało metro. Nasze towarzyszki podróży szybko wskoczyły do przedziału,a Lusia i ja zostałyśmy na peronie. Drzwi zatrzasnęły sie i metro ruszyło. I wtedy rozległ się rozpaczliwy krzyk Lusi. Nie przyzwyczajonej do miejskiej komunikacji dziewczynce wydawało się, że już nigdy nie zobaczy się z matką i siostrą. Zrobiło się zamieszanie. Nadbiegły dwie, szykownie ubrane w granatowe mundury, dyżurne ruchu. Zaczęły się nas wypytywać, dokąd jedziemy.Ja bałam się tylko, ze wezmą nas na przesłuchanie. Ale nasze rozmówczynie były zbyt przejęte zamieszaniem, jakie wywołało krzyk Lusi, żeby zwracać uwagę na naszą powierzchowność, czy akcent. Jedna z nich wsiadła z nami do metra i odwiozła nas do dworca kijowskiego. Tam na peronie czekały na nas nasze panie. Wanda się śmiała,a Katarzyna była we łzach.
Idący na Kijów -Odessę pociąg, do którego wsiadłyśmy, daleki był od wygód naszego poprzedniego transportu. W ciasnym i źle oświetlonym przedziale było brudno. Wkrótce też poczułam, że coś zaczyna po mnie spacerować. Do tej pory zdołałyśmy się uchronić od plagi wszy. Teraz niestety, zostałyśmy wydane na ich pastwę. Nie pamiętam już, jak długo trwała nasza podróż, ale chyba całą noc. W Kijowie przesiadłyśmy sie na pociąg jadący do Żmerynki. Dalej, ze względu na zachowany (mimo zagarnięcia przez Sowietów polskich terenów wschodnich) pas przygraniczny, sprzedawano bilety tylko za specjalną przepustką, której oczywiście nie miałyśmy.
Zbudowany z czerwonej cegły gmach węzłowej stacji w Żmerynce wydał mi się ogromny. Poczekalnie zalegały tłumy ludzi. Z trudem znalazłyśmy wolne miejsce na dużej ławce. Zaczęło się beznadziejne czekanie. Wanda łudziła się, ze może uda jej się kupić bilet do Lwowa. Nie było mowy. Żądano paszportu i przepustki. Dodatkowym udręczeniem w tej sytuacji było to, że nie pozwalano nam spać. Według zasad socjalizmu pasażerowie powinni siedzieć wyprostowani, uśmiechnięci, radośnie oczekując na pociąg, który ich dowiezie do miejsca, gdzie będą mogli pracować ku chwale tegoż socjalizmu. Taka była teoria. W rzeczywistości nikt w tym szarym, zagonionym tłumie nie był ani uśmiechnięty, ani nawet przyzwoicie ubrany. A o to, żeby ci umęczeni, czekający godzinami na pociąg podróżni nie spali, dbała specjalna dworcowa milicja. Jeszcze w dzień można było sie zdrzemnąć, ale w nocy budzono nas bez ceremonii, a z milicją nie było żartów.
Którejś nocy, gdy Wanda i Katarzyna stały po bilety,a my trzy smarkate spałyśmy na ławce, przyszła tęga, krępa milicjantka. Nie mogąc dobudzić sióstr Hamryszek, kazała mnie wstać i pod pozorem, że jestem dorosłą (skończyłam właśnie 14 lat), kazała mi opuścić budynek stacji. Próżno tłumaczyłam jej, ze moja siostra stoi w kolejce po bilet i że nawet nie będzie wiedziała, co się ze mną stało. Miałam wyjść i już. Sama podprowadziła mnie do ciężkich i ogromnych drzwi wejściowych i wypchnęła mnie na zewnątrz. Na dworze było ciemno i zimno. Usiłowałam wrócic znów do poczekalni, ale przy drzwiach stał milicjant i nie przepuszczał mnie. Różne myśli przelatywały mi wtedy przez głowę- że już nigdy nie wrócę do Polski, że Wanda nie będzie wiedzieć, gdzie przepadłam i że to już koniec całej naszej przygody. Wtem z ciemności wyszedł wysoki, ubrany w ciemny mundur mężczyzna. na futrzanym otoku jego czapki widniała czerwona gwiazdka. W rozpaczy zwróciłam się do niego, pospiesznie tłumacząc mu moją tragiczną sytuację. Przyjrzał mi się uważnie i chyba rozpoznał we mnie Polkę.
-Chodź ze mną- powiedział.
Zbliżyliśmy się do drzwi. Milicjant z szacunkiem przepuścił go, a mnie znów zagrodził drogę.
-Przepuść ją- brzmiał stanowczy rozkaz.
Uszczęśliwiona wróciłam do poczekalni.
Innym razem to znów Wanda miała przygodę z zupełnie niespodziewanym wielbicielem. Był to młody wojskowy z Mołdawii. Nazywał się Kola. Pamiętam, że podszedł do nas i zaczął rozmawiać z moją siostrą. Był całkiem sympatyczny i nawet zaprosił Wandę do dworcowej restauracji. Muszę przyznać, ze ja byłam dosyć niespokojna, ale Kola okazał sie przyzwoitym człowiekiem i nie naraził nas na żadne przykrości, mimo, że chyba domyślał się, że uciekamy.
"Czekamy tutaj w Żmerynce
w straszliwej dwudobnej męce
milicjanci dobrzy ludzie
zapomnieli o swym trudzie"
(czyli że pozwalają nam spać)
Oto fragment wierszyka, jaki z nudów zaczęłam układać. Dwie doby. To nie te długie godziny czekania były takie ciężkie, ale ta straszna niepewność, co się z nami stanie, co dalej robić. W pewnym momencie, siedząc koło Wandy zobaczyłam na jej oświetlonej wiosennym już słońcem twarzy wyraz głębokiego skupienia.
- Módl się- szepnęła mi.
Rzeczywiście, tylko modlitwa mogła nas uratować.
W końcu Wanda doszła do wniosku, że dalsze starania o bilet nie mają sensu. Zostawała tylko możliwość kupienia biletu na lokalny robotniczy pociąg, idący w kierunku dawnej polskiej granicy. Trasa pociągu nie przekraczała 40 kilometrów. Na ten pociąg przepustki nie były wymagane. Jazda pociągiem nie trwała długo, ale ja zmęczona przymusową bezsennością - zasnęłam. I wtedy miałam dziwny sen. Śniło mi sie, że widziałam białego gołębia w klatce i nagle drzwi klatki otworzyły się i gołąb uleciał. Jak opowiedziałam ten mój sen pani Katarzynie, ucieszyła się.
- To znak, że nasza ucieczka nam się uda- powiedziała.
Ponieważ dalsza jazda pociągiem była niemożliwa, moja siostra zdecydowała, że pozostałe (około 200km) przejdziemy pieszo. Żeby nie zbłądzić, miałyśmy iść wzdłuż torów, które prowadziły do Polski. W razie gdyby się nas pytano, dokąd idziemy, miałyśmy odpowiadać, że spóźniłyśmy się na pociąg i idziemy do następnej stacji, żeby złapać następne połączenie. I wtedy zaczęła się nasza trudna, z tłumokami na plecach, wedrówka w lepkim błocie rozmarzającego ukraińskiego czarnoziemu.
Nie jestem już dzisiaj w stanie odtworzyć dokładnie całej naszej trasy, bo większość nazw miejscowości, a raczej stacji, przez które przechodziłyśmy, ulotniła mi się z pamięci. Pamiętam tylko, że jednym z naszych pierwszych przystanków była Deraźnia, duża stacja węzłowa. Tutaj Wanda postanowiła, że najpierw poszukamy jakiegoś noclegu, trochę odpoczniemy, a potem ruszymy w drogę. Dziś jeszcze widzę pagórkowaty teren Deraźni i oświetlone wiosennym słońcem drewniane zabudowania wsi.
Zastukałyśmy do jednej z chat. Otworzył nam wysoki, szczupły, niemłody już mężczyzna. Poprosiłyśmy o nocleg. Po chwili wahania zgodził się. Dom, do którego weszłyśmy był ubogi, ale czysty i przestronny. Mieszkało w nim starsze małżeństwo, których dzieci mieszkały już gdzie indziej. Oni sami byli bardzo biedni i żyli głównie z przyzagrodowego ogródka. Pomimo tego ubóstwa była w nich jakaś spokojna godność. Życzliwie pozwolili nam zatrzymać się u nich przez dwa dni. To dało nam szansę trochę odpocząć, a także przystosować nasz bagaż do pieszej wędrówki. Z szarego, grubego koca Wanda uszyła worek, zostawiając ciężką, skórzaną walizkę państwa Romanowskich naszym gospodarzom. Zorientowawszy się, że są to ludzie bardzo pobożni, ofiarowała im wytłaczany w srebrnej blasze wizerunek Matki Boskiej Częstochowskiej, który należał kiedyś do mojej Matki. Przy okazji nasi gospodarze wiedząc, że jesteśmy Polkami, opowiedzieli nam o obozie jeńców polskich, którzy pracowali przy nasypach kolejowych w pobliżu Płoskirowa. Dziwili sie przy tym hardości Polaków, którzy odmawiali proponowanych im papierosów przez pilnujących ich żołnierzy. Spotkałyśmy ich rzeczywiście idąc z Deraźni do Płoskirowa. Byli to przeważnie bardzo młodzi chłopcy, jakże jeszcze szykowni, pomimo już prawie dwuletniej niewoli. Przeszłyśmy w milczeniu koło nich, bezsilne wobec ich i naszej własnej niedoli.
Nasza wędrówka okazała się trudniejsza, niż przypuszczałyśmy. Byłyśmy przede wszystkim wyczerpane długotrwałym głodem,a kupowane na stacjach pierożki wystarczyły zaledwie na podtrzymanie sił. Byłysmy też bardzo wychudzone i spanie na twardej podłodze w wiejskich chatach było dodatkową udręką, bo kości dosłownie przebijały nam skórę. Na domiar złego wskutek roztopów nasze buty były stale mokre. Tempo marszu- jak na nasze możliwości- było dosyć duże. Szłyśmy do 25 km dziennie, a jednego dnia zrobiłyśmy nawet 35 kilometrów.
Zdarzyło się to w Martynowcach, gdy przechodziłyśmy bardzo już zmęczone, koło dużej stacji węzłowej. Gdy mijałyśmy już budynek stacyjny, pojawił się po drugiej stronie toru umundurowany mężczyzna. Ostrym tonem zaczął nas indagować, dokąd idziemy, dlaczego idziemy torami i w końcu kazał nam iść za sobą. Tymczasem nadjechał pociąg, który nas oddzielił od naszego prześladowcy. Zaczęłyśmy szybko biec i nim pociąg ruszył byłysmy już daleko od stacji.
Tego dnia szłyśmy bardzo długo, bo bałyśmy się nocować w poczekalniach dworcowych (nawet na zakup chleba w dworcowych restauracjach szła tylko jedna z nas, zazwyczaj Wanda albo pani Katarzyna) a żadnej wsi w pobliżu torów nie było. Wreszcie przy zapadającym już zmroku, skręciłyśmy na lewo od torów, do odległej o jakieś 2 km wsi. Tutaj zastukałyśmy do drzwi zasobniej wyglądającego domu, który okazał się kołchozową świetlicą. Drzwi otworzyła nam okutana w chusty świetliczarka i nie dopytując sie zbyutnio skąd się bierzemy, pozwoliła nam przenocować w dobrze ogrzanej sali zebrań.
Muszę tutaj podkreślic wielką życzliwość mieszkańców mijanych wsi, którzy w miarę możności nocowali nas i często dawali nam coś ciepłego do zjedzenia. Były wprawdzie wypadki, że nam odmawiano schronienia, ale zdarzało się to bardzo rzadko. Te odmowy łatwo wytłumaczyć zastraszeniem, w jakim żyli ci ludzie. I tak pamiętam, w Płoskirowie weszłyśmy do domu, w którym mieszkało młode małżeńtwo z kilkuletnia córką. Bardzo niechętnie zgodzili się, żebyśmy napiły się wody i chwileczkę odpoczęły. O żadnym nocowaniu nie było mowy. Ich sposób bycia i ubrania zdradzał pochodzenie inteligenckie. Byli obydwoje bardzo podenerwowani, a z ich krótkich wzmianek dowiedziałam się, że pracowali dotychczas w jakimś kołchozie, z którego ich wyrzucono i teraz sami nie wiedzą, co ze sobą począć. Nie wykluczone, ze ścigało ich NKWD. Ich zamknięte, blade twarze zdradzały wielki niepokój.
Innym razem zaszłyśmy do położonej blisko torów chaty. W ciepłej izbie siedziało paru mężczyzn, którzy pozwolili nam się tylko trochę ogrzać, ale stanowczo odmówili nam noclegu. Dom ten był schronieniem dla grupy pracujących tutaj więźniów i o nocowaniu w nim grupy samotnych kobiet nie mogło być mowy. Uderzyła mnie wtedy swoboda, z jaką narzekali na swe ciężkie życie, nie bez humoru stwierdzając, ze to wszystko przez lekkomyślność Adama i Ewy.
Po sześciu dniach tej wędrówki byłyśmy już tylko o 12 km od połozonych nad Zbruczem Wołoczysk. Po drugiej stronie rzeki była Polska.
I tu zaczął się prawdziwy problem. We wsi Harna absolutnie nikt nie chciał nas przenocować.
- Idźcie do kantoru, zameldujcie sie, a wtedy was przenocujemy- brzmiała odpowiedź.
Co było robić? Byłyśmy tak wyczerpane, że nawet kawałek suchej podłogi w więzieniu wydawał się nam luksusem. Wreszcie Wanda zdecydowała się na pójście do kantoru. W ciemnym pomieszczeniu, za szerokim biurkiem siedział umundurowany mężczyzna. Długo przyglądał się naszej "sprawce" z kołchozu stywierdzającej, że Anna i Wanda Strawińskie przenoszą sie po rocznym pobycie w kołchozie Kalinin 11 do miasta Emby i że pozwolenie na zmianę miejsca zamieszkania wyda, o ile uzna za słuszne NKWD w Dżurunie. Katarzyna miała podobną "sprawkę". Były to bardzo mizerne dokumenty, które potwierdzały tylko nasz status uciekinierek. Mundurowiec przyjrzał się nam bystro i wydał w końcu pozwolenie na nocleg. Wróciłyśmy do jednej z chat, w której byliśmy uprzednio. Przyjęto nas życzliwie i podano nawet gorącą zupę kartoflaną. Noc spędziłyśmy na podłodze w kuchni. Następnego dnia w słoneczny poranek przyszedł do naszej chaty przedstawiciel kołchozu.
-Wasze dzieci- powiedział do Wandy i Katarzyny- są zmęczone. Z kołchozu idą konie do Wołoczysk, podwieziemy je.
Nasz zaprząg okazał sie prawdziwym powozem, zrabowanym zapewne w którymś z pobliskich dworów w Polsce. Wsiadłyśmy uszczęśliwione, ze jedziemy,a le niespokojne, co się z nami stanie i jak spotkamy się z Wandą i Katarzyną. Woźnica rozmawiał z nami życzliwie, zapewniając, że wkrótce już będziemy w Zachodniej Ukrainie, czyli w Polsce.
Tymczasem wóz zajechał do Wołoczysk i zatrzymał sie przed budynkiem milicji. Pozornie charytatywne podwiezienie dzieci oszczędziło władzom dramatycznych scen aresztowania. Starsza Hamryszakówna- Lusia, zaczęła płakać prosząc, żeby nas puszczono. Nasz furman zapewnił nas, że zawiadomi idącą piechotą Wandę i Katarzynę, gdzie jesteśmy i że władze na pewno odeślą nas do Lwowa. Wprowadzono nas do poczekalni. Usiadłyśmy na ławie w dużej sali. W końcu przyszła Wanda i Katarzyna. Zaczęło się beznadziejne czekanie. W tym ustroju czekanie było chyba jedną z metod złamania psychicznego więźnia. Całe dni czekania nie wiadomo na co, nie wiadomo dlaczego. Jeżeli brali nas na przesłuchanie (nas smarkate nie brali, tylko Wandę i panią Katarzynę), to przeważnie w nocy, na długie, meczące, podchwytliwe "doprosy". Wypytywano Wandę nie tylko o ojca, ale i dziadka.
- Pewnie twój ojciec był pomieszczykiem, bo tylko tacy są oficerami w wojsku polskim. A kim był twój dziadek?
Żądali adresów rodziny (wiekszość z nich można było spokojnie podać : byli w Kazachstanie). Grozili, że będą sprawdzać, czy się mówi prawdę. A potem rozmowa przeszła na temat na warunki życia w Kazachstanie.
- Dlaczego wasza Matka umarła?
-Umarła z głodu.
- Kłamiesz! W Związku Radzieckim nikt z głodu nie umiera!
Moja siostra straciłą cierpliwość.
- Towarzyszu komendancie powiedzcie to tym, którzy nie byli w Związku Radzieckim. Przecież wy i ja wiemy jak jest.
Pytający zamilkł. A tymczasem mijały długie godziny,a my ciągle siedzielismy w poczekalini. Te pełne napiecia i niepewności bytowanie trwało trzy dni. Jedną z nielicznych rozrywek stanowiło przejście do pobliskiego małego sklepu, gdzieżydowskie małżeństwo sprzedawało smażone w oleju obwarzanki. Był to chyba jedyny produkt, którym handlowali, a który stanowił podstawę naszego wyżywienia. Pozwolenie na wyjście miałyśmy tylko my, to znaczy Hamryszkówny i ja (i to każda z osobna). Poza tym mogłyśmy odczytywać po raz setny podpisy na ścianach naszych poprzedników, wśród których przeważały polskie nazwiska, lub przysłuchiwać się, jak dyżurny w oddzielonej od poczekalni drewnianą przegrodą kabinie przyjmuje paczki dla uwięzionych i zbiera dane od zatrzymanych osobników. Tych ostatnich było wyjątkowo mało.
Pamiętam jakiegoś młodego mężczyznę i głuchoniemą kobietę. Ta ostatnia, zatrzymana na nielegalnym handlu, awanturowała się wydając dziwne, czasem dziwne gardłowe okrzyki. Pamiętam, jak pokazywała milicjantowi na migi, że w domu czekają na nią małe dzieci i jak go prosiła, żeby ją wypuścił. A potem gdy została sama z nami, gorzko płakała. Jej walizka, której zawartość przy nas sprawdzano, pełna była dziecinnych rzeczy, a jej sposób ubrania zdradzał osobę mieszkającą w mieście.
Wreszcie po trzech dniach czekania zawiadomiono nas, że zostaniemy przeprowadzone pod konwojem do Podwołoczysk i powierzone opiece tamtejszej milicji.
-Jesteście obywatelami Zachodniej Ukrainy, niech się wami zajmą- powiedział komendant.
- Poleciłem im też- dodał- żeby wam pozwolono dojechać do Lwowa, a tam niech już lwowskie NKWD rozpatrzy waszą sprawę.
Przez granicę z Wołczysk do Podwołoczysk przeprowadzono nas pod konwojem. Milicjant jechał na koniu, a my szłyśmy pieszo. Czułam się upokorzona tą sytuacją, bo przechodnie przypatrywali się nam ciekawie. Starałam się też iść jak najszybciej, ale mimo to zostawałam w tyle.
- Ale ty przecież już nie możesz iść- zwrócił mi uwagę milicjant.
Z trudem przyspieszyłam kroku. Już od kilku dni dręczył mnie uporczywy kaszel, który nie dawał mi spać w nocy i bardzo wyczerpywał. Stale mokre nogi nie polepszały sytuacji. Aż w końcu zadudniły nasze kroki na drewnianym moście w Zbruczu. Doszłyśmy do Podwołoczysk. Panowała słoneczna, wiosenna pogoda i na ulicach pełno było ludzi. Była to chyba niedziela. Znów zaprowadzono nas na milicję, której komendantem w stopniu kapitana był Ukrainiec z terenów dawnej Polski. Tym razem wezwano i mnie na przesłuchanie. Pytający, nieduży, szczupły mężczyzna miał ostre spojrzenie i agresywny, niemiły sposób bycia. Na szczęście pamiętałam, co na poprzednich przesłuchaniach mówiła Wanda, tak, że odpowiadałam dosyć pewnie. Nie mniej atmosfera, która mnie otaczała, spojrzenia, które nam rzucano, były dużo mniej przyjazne niż w Wołoczyskach, a nasze wyjście na wolność wydawało się więcej niż niepewne.
W końcu po półtora dnia czekania, oznajmiono nam, że możemy pojechać do Lwowa i tam musimy (to musimy było mocno podkreślone) zgłosić się na NKWD, które zadecyduje , co z nami zrobić.
- Wysyłamy wasze papiery do Lwowa- powiedział mały kapitan . NKWD będzie już na was czekać. Macie się do niego zgłosić w 24 godziny po przyjeździe.
Lwów- to znaczy, ze sie spełnią wreszcie nasze marzenia. Będzie można zjeść coś ciepłego, wykąpać się, zmienić rzeczy, może nawet pójść do kościoła. Nie chciałyśmy wierzyć naszemu szczęściu. Wiele razy zastanawiałyśmy się, czemu tak stosunkowo łatwo nas puszczono. Złożyło się na to chyba wiele powodów. Najpierw właściwy komendant w Wołoczyskach, podobno bardziej gorliwy służbista, był na urlopie i my miałyśmy do czynienia z jego bardziej ludzkim zastępcą. Poza tym w naszej grupie były trzy małoletnie dziewczynki, a więzienia były wtedy przepełnione. Pamiętam, jak w Wołoczyskach do przynoszących dla więźniów paczki kobiet mówił milicjant.
- Przynoście koce, oni tam śpią na betonowej podłodze- (a więc ta drewniana podłoga, o której marzyłam brnąc w błocie, okazała sie mitem).
Tymczasem kazano nam, już bez eskorty iść na dworzec. Musiałyśmy jednak bardzo odbijać się od reszty pasażerów, bo podeszłą do nas dworcowa milicja. Zaczęły się znowu indagacje.
- Skąd jedziecie? Dokąd? Na jak długo?
Wanda straciła cierpliwość
- Spytajcie się waszej okręgowej milicji, ona dała nam pozwolenie.
A do mnie przysiadła się jakaś pani i chciała się czegoś o nas dowiedzieć, ale moja siostra szybko kazała mi zmienić miejsce. Czekałyśmy całą noc, aż nad ranem podjechał pociąg idący do Lwowa.
Z tej jazdy zapamiętałam tęgiego, dobrze ubranego pana, chyba Żyda, który w pewnym momencie wyciągnął wspaniałą kanapkę z szynką. W chwili, gdy już ją miał zjeść, spostrzegł utkwione w sobie oczy siedzącego naprzeciwko człowieka. Szybko przekroił kanapkę i podał mu połowę. Poczułam ulgę, że nie tylko ja mam takie głodne spojrzenie.
Tymczasem niepokoił mnie zupełnie nieoczekiwany problem. Przez dwa tygodnie, cały czas, nawet, gdy byłyśmy same, mówiłyśmy między sobą po rosyjsku. Teraz dojeżdżając do Lwowa zastanawiałam się, jak ja się porozumiem z rodziną. Po prostu, pod wpływem nerwowego napięcia, polskie słowa nie przychodziły mi na myśl. A tymczasem pociąg dochodził już do Lwowa. Był dzień 1 kwietnia 1941 roku.
Lwów nas powitał wiosenną, chmurną pogodą. Podobnie jak w Moskwie poczułam oszołomienie ruchem ulicznym, brakiem przestrzeni, hałasem. Wanda wynajęła dorożkę, do której wpakowała się też, przestraszona chyba czekającą ją samodzielnością, pani Katarzyna z córkami. My wysiadłyśmy pierwsze przy kamienicy, w której mieszkał na ulicy Ujejskiego brat mojego dziadka, Adolf Cieński.
I tu zdarzył się zabawny incydent, o którym dowiedziałyśmy się później. Dwie mieszkające u stryja Adolfa panie wyglądały przez okno i widząc nasze toboły, powiedziały jedna do drugiej:
-Popatrz na te Sowietki. Wysiadają z torbami, a wrócą do domu z walizkami.
Można sobie wyobrazić ich przerażenie, gdy te "Sowietki" zadzwoniły do zajmowanego przez nie mieszkania pytając (po rosyjsku) o Adolfa Cieńskiego. Powstało wielkie zamieszanie, nadszedł stryj Adolf. Gdy wyjaśniłyśmy, kim jesteśmy, pytaniom i wykrzyknikom nie było końca.
Wreszcie zaproponowano nam umycie się po podróży i śniadanie. Nareszcie znalazłam się sama w bardzo czystej łazience. I tu wielkie rozczarowanie. Zamiast gorącej kąpieli, o której marzyłam, czekała mnie mała miednica z niewielką ilością ciepłej wody- ot tyle, żeby sobie umyć ręce. Zapewne były wtedy jakieś trudności z kąpielą w wannie, ale też chyba nikt z mieszkańców tego obszernego, przedwojennego mieszkania nie zdawał sobie sprawy, czym była nasza ucieczka i jak bardzo byłyśmy brudne.
Po południu przyszedł, zawiadomiony już o naszym powrocie, mój brat Stefan. Był wyrośnięty, zmizerniały i źle ubrany. Zmuszony do ukrywania się przez jakiś czas po naszym wywiezieniu, żył pracując na budowie. Mimo bardzo trudnych warunków życia przysłał nam do Kazachstanu parę paczek i pieniądze. Ostatnia paczka, która dotarła do nas krótko przed naszą ucieczką zawierała wielki skarb- prawdziwą suchą kiełbasę. Teraz, gdy go zobaczyłyśmy, pierwsza prośba była bardzo istotna:
- Stefan kup nam gęsty grzebień.
No i rzeczywiście dostałyśmy wspaniały gęsty grzebień, który bardzo pomógł przy tępieniu niepożądanych lokatorek. Kilka następnych dni spędziłyśmy w mieszkaniu stryja Adolfa. Był to dla mnie trudny okres readaptacji. Znowu musiałam sie zachowywać jak dobrze ułożona dziewczynka , jeść przyzwoicie i wolno przy stole, uprzejmie odpowiadać na stawiane mi pytania i nie wtrącać się do rozmowy starszych. Szczególnie trudne było odpowiadanie na pytania, bo stawiano mi ich mnóstwo. Ponieważ byłyśmy jednymi z pierwszych, które przeszły przez Kazachstan, nasz przyjazd wywołał prawdziwą, ale dla nas niebezpieczną sensację. Schodzili się do mieszkania stryja ludzie nam zupełnie nieznani, a którzy przeważnie mieli kogoś wywiezionego do Rosji wśród krewnych, czy znajomych. Głównie dręczył ich problem, jak tych bliskich wyciągnąć z tego piekła, na co my oczywiście nie miałyśmy odpowiedzi. Wszystko to razem było dosyć męczące, a na domiar złego dręczył mnie i nie dawał spać po nocy ciężki kaszel.
Ale głównym źródłem naszego utrapienia była sprawa meldunku. Pamiętałyśmy słowa "komandira" z Podwołoczysk.
- We Lwowie oni na was będą czekać na dworcu.
"Oni" czyli NKWD . Wanda zresztą podała adres stryja Adolfa we Lwowie, jako nasz punkt zaczepienia. Trudno było narażać naszą rodzinę, ludzi już starszych, na ewentualne prześladowania. Toteż Wanda zdecydowała, że się zgłosi na NKWD. Pierwszego dnia czekała długo w kolejce, ale komendanta nie było. Na drugi dzień, gdy stała znów w kolejce, podeszła do niej nieznajoma pani i zapytała się.
- Czy ty jesteś Wanda?
Na twierdzącą odpowiedź odpowiedziała:
- Twoja ciotka przysłała mnie po ciebie. Chodź ze mną.
I ku jej zdziwieniu moja siostra bez jednego słowa, poszła za nią. Osobą, która wyciągnęła Wandę z kolejki, była pani Devechy, szwagierka Heleny Ujejskiej-Devechy, kuzynki mojego ojca.
Tego wieczoru pojawiła się w mieszkaniu stryja Adolfa, szykownie ubrana pani o mądrych oczach i miłym, ale stanowczym sposobie bycia. Była to ciocia Helusia. W krótkich słowach oznajmiła stryjowi Adolfowi, że zabiera mnie w bezpieczne miejsce, nie podając jednak żadnego adresu. Stryj był trochę zaskoczony tą nagłą zmianą sytuacji, ale uznał, że to najlepsze wyjście z trudnego położenia. Zbyt wiele osób wiedziało już o naszym powrocie,a liczba odwiedzających zwiększała się z dnia na dzień.
W mieszkaniu, do którego dotarłyśmy późnym wieczorem, zastałam Wandę. tej nocy po raz pierwszy od roku spałam wykąpana i czysta na prawdziwej pościeli, w prawdziwym łóżku. To ostatnie było szczególnie ważne, bo wskutek wielkiego wychudzenia, kości na biodrach przebiły mi dosłownie skórę, tworząc bolesne rany. Następnego dnia, znów ze względu na bezpieczeństwo, zostałyśmy przeprowadzone do mieszkania państwa Kulczyńskich. Ale najpierw muszę wyjaśnić, jak do naszej znajomości z p.p. Kulczyńskimi doszło.
Po śmierci mojej matki energiczna jak zawsze ciocia Helusia, zaczęła starania o zwolnienie nas z Kazachstanu. Był już precedens (i to chyba jedyny!) powrotu wyreklamowanej przez Uniwersytet Lwowski profesor Stefanii Skwarczyńskiej. W swoich staraniach ciocia Helusia dotarła m.in. do profesora Stanisława Kulczyńskiego, który przed wojną był rektorem uniwersytetu. Jednym z warunków naszego zwolnienia był zapewnienie przez osobę reklamującą, że weźmie nas na swoje utrzymanie. I profesor takie zobowiązanie podpisał. Otóż po naszym powrocie ciocia Helusia pojawiła sie znów w towarzystwie mojego brata w pracowni profesora Kulczyńskiego. Dialog, jaki się wywiązał, był krótki. Cytuję go wg relacji mojego brata:
- Panie profesorze, czy pamięta Pan, że się Pan podjął wzięcia na swoje utrzymanie Wandy i Anny Strawińskich, w razie ich powrotu z Kazachstanu?
- Tak, pamiętam i podtrzymuję moje zobowiązanie.
- No to one już są.
- Proszę bardzo. Moja żona i ja czekamy.
Tego wieczoru pojawiłyśmy się wraz z ciotką Helusią, na progu mieszkania państwa Kulczyńskich. Drzwi otworzyła nam sama pani domu. Jej starannie uczesane włosy, ciemnozielona, ozdobiona sznurem pereł suknia i czarne zamszowe pantofelki, zachwyciły mnie. A co mówić o miękkich, klubowych fotelach, błyszczącej posadzce, całej tej atmosferze komfortu i dobrobytu (profesorowie uniwersytetu byli wtedy stosunkowo dobrze płatni). Jakże daleko było od pokrytych szronem ścian i glinianej polepy naszego kazachskiego domu. A przecież mieszkanie państwa Kulczyńskich było, jak wszystkie lwowskie domy, przepełnione. Oprócz państwa Kulczyńskich, ich dwojga dzieci i służącej, mieszkało tam jeszcze parę osób. Wanda i ja umieszczone zostałyśmy w jadalni. Nie było to może bardzo wygodne (spałyśmy na podłodze), ale czułyśmy się bezpieczne.
A tymczasem nadeszła Wielkanoc, która w tym roku wypadała 13 kwietnia. Pamiętam moje zdumienie na widok wspaniałych wypieków bab i mazurków i całej tej atmosfery radosnego świętowania. Ulice roiły się od przechodniów, a pogoda była śliczna, ale my bałyśmy się opuszczać mieszkanie. Ukradkiem poszłyśmy jednak do pobliskiego kościoła św. Mikołaja, zazdroszcząc w duchu innym swobody poruszania się. I wtedy powstała kwestia, jak zalegalizować nasz pobyt we Lwowie.
I znów któregoś wieczoru przyszła niezawodna ciocia Helusia. Zaczęły się narady. Powstał projekt, żeby wciągnąć nas na listę mieszkańców Lwowa jako przybyłe z prowincji bratanice profesora Kulczyńskiego. Postanowiono tylko zostawić nasze prawdziwe imiona. Sprawę miał załatwić u władz znajomy profesora, Żyd z pochodzenia. Ale jakie było przerażenie niefortunnego wysłannika, gdy na jego propozycję usłyszał:
- Wanda i Anna! Ależ to nie Kulczyńskie, to Strawińskie!
A więc pogróżki komandira z Wołonczysk nie były bezpodstawne. Dalszy pobyt u państwa Kulczyńskich stawał się niebezpieczny. Wprawdzie profesorowie uniwersytetu cieszyli się wielkimi względami władz, ale nie należało kusić diabła. Dla większego bezpieczeństwa postanowiono nas rozdzielić. Wanda miała zamieszkać tymczasowo u profesorstwa Floryanów, a ja - u pani Stefanii Skwarczyńskiej, która parę miesięcy temu wróciła z Kazachstanu.
I znów odbyła się jeszcze jedna wieczorna wędrówka. I znów szłam tonącymi w ciemnościach ulicami Lwowa, a z pobliskich ogródków dochodził mocny zapach fiołków. W końcu dotarłyśmy, ciocia Helusia i ja, do willi, w której górne piętro zajmowała pani Skwarczyńska z rodziną. Na progu mojego nowego schronienia powitała nas wysoka, bardzo przystojna pani. Jej ciemnoniebieskie oczy i cały wyraz jej młodej jeszcze twarzy, zdradzały siłę woli i wielką inteligencję. Była to pani Stefania. W jej domu miałam doczekać końca okupacji sowieckiej i z jej domu wyjechałam w grudniu 1941 roku do Warszawy.
Dziś w pełni doceniam odwagę pani Skwarczyńskiej, która przyjmując mnie do swego domu, ryzykowała bezpieczeństwo swojej rodziny, ale w momencie, kiedy to się stało, byłam zbyt zmęczona, żeby to docenić. Wszystko co wiedziałam, to to, że znów jestem w nowym otoczeniu, do którego będę musiała się przyzwyczaić i nagiąć. Nie było to łatwe choćby ze względu na dużą ilość stłoczonych w trzech pokojach osób.
Oprócz pani Skwarczyńskiej, jej teściowej i dwóch córek : dwunastoletniej Marysi, sześcioletniej Janusi i trzyletniego Krzysia Jakubowskiego, któremu pani Stefania zastępowała matkę, były jeszcze służące- Janka, Tecia i Władzia. W sumie razem ze mną dziewięć bardzo różnych istot. Poza tym mój status w tym małym społeczeństwie był dosyć nieokreślony. Nie byłam dzieckiem, jak Janusia i Krzyś, nie byłam też uczennicą, jak Marysia, nie miałam też żadnego określonego zajęcia. Czułam sie wiec, mimo serdeczności okazywanej mi przez panią Skwarczyńską, dosyć niepotrzebna i nie bardzo wiedziałam, czym wypełnić wolny czas. Mogłam wprawdzie wychodzić z domu (ze względu na młody wiek nie obowiązywało mnie posiadanie paszportu),ale dla bezpieczeństwa niechętnie mnie puszczano samą. Ranne msze święte w kościele Karmelitanek na Potockiego, a czasem spacery z młodszymi dziećmi, w towarzystwie władzy, wyrywały mnie nieco z tego zamkniętego kręgu. Poza tym trochę czytałam, a trochę (za namową pani Skarżyńskiej) pisałam swoje wspomnienia, które w pewnym momencie rozdrażnienia wrzuciłam do pieca.
Któregoś dnia napotkałam na majowym nabożeństwie w kościele Marii Magdaleny moją jazłowiecką przyjaciółkę Lenę Rudnicką. Bardzo się obie ucieszyłyśmy z tego spotkania i Lena zaciągnęła mnie zaraz do siebie. Mieszkała wtedy z matką i dwiema siostrami u państwa Longschamps. Pan Longschamps, profesor Uniwersytetu Lwowskiego, miał wkrótce zginąć, rozstrzelany wraz z dwoma synami przez Niemców. Ale na razie w ich domku, który mimo miejskiego otoczenia, żywo przypominał wiejski dwór, spędziłam parę miłych chwil. Miałam z kim porozmawiać, a nawet powygłupiać się. Pamiętam jakąś zwariowaną gonitwę po pokojach, oczywiście pod nieobecność starszych.
A tymczasem wiosna rozpanoszyła sie na dobre i życie na pozór toczyło sie normalnie. Miasto było czyste i dobrze zaopatrzone w żywność. Wiosenne, barwne suknie kobiet dawały złudzenie zamożności. A i ja w tym czasie dostałam od cioci Helusi cztery śliczne sukienki, które uprzednio należały do jej córki Irki (Irka była w części Polski zajętej przez Niemców). Jeszcze dziś, po tylu latach, widzę dokładnie kolor i krój moich szatek. Cóż to była za radość być ładnie ubraną. Czułam sie wprost jak Kopciuszek, który przedzierzgnął się w królewnę. Tylko, że królewna wskutek, chyba zbyt gwałtownego przeskoku z głodu w normalne warunki życia, zachorowała i nie bardzo było wiadomo, co mi jest. Moja choroba polegała na gwałtownych skokach temperatury, która podnosiła sie do 40 stopni, żeby znów powrócić do normalnej. Ten stan trwał aż do wojny rosyjsko-niemieckiej, kiedy w oblężonym przez Niemców Lwowie zaczął sie głód,a z głodem skończyło się gorączkowanie.
W tym czasie miałam przeżyć jeszcze jeden bardzo ciężki szok. Jadąc tramwajem z ciocią Helusią zobaczyłam brak milicjanta na skrzyżowaniu ulic. Zapytana o powód ciocia Helusia, powiedziała z beztroską w głosie:
- O, oni mają teraz przeszkolenie.
Tej nocy obudziły mnie krzyki i płacz zabieranych z domu ludzi. Była to jeszcze jedna, ostatnia przed wojną rosyjsko-niemiecką wywózka. Leżałam skulona ze strachu na moim rozłożonym na podłodze czekając na znane mi stukanie do drzwi. Nie zastukali. Ale w powietrzu czuło się nadchodzącą burzę. Po mieście krążyły pogłoski o gromadzącej sie na granicy armii niemieckiej i nieuchronnym konflikcie rosyjsko-niemieckim. Odwołanie w "Prawdzie" wzmianki o możliwości zbrojnego zatargu umocniły tylko mieszkańców Lwowa w przekonaniu, że do tego zatargu dojdzie.
I tak 22 czerwca 1941 roku obudziło nas rano bombardowanie miasta. Muszę przyznać, że myśl o tym, że Sowieci opuszczą Lwów napełniała mnie radością. Nareszcie będę wolna, nareszcie będę mogła poruszać się swobodnie. Ale na razie Sowieci szaleli. Z pobliskiego więzienia na Łąckiego dochodziły do mieszkania cioci Helusi krzyki mordowanych ludzi. Na ulicy Ukraińcy strzelali do przechodniów lub do otwartych okien. Siedzieliśmy więc stłoczeni w mieszkaniu przy zamkniętych oknach. Gdy bombardowanie wzmagało się, schodziliśmy do piwnicy.
Żeby jakoś wypełnić czas, Marysia Skwarczyńska i ja zaczęłyśmy rysować. Rysunki Marysi pełne były rozmachu. Ja swoje poprawiałam bez końca.
Jednego popołudnia, jeszcze na samym początku wojny, usłyszeliśmy trzaśnięcie drzwi na dole. Czułam, że serce podchodzi mi do gardła.
-NKWD jest w domu- powiedziałam.
Wyśmiano mnie.
- Co ty opowiadasz, to tylko drzwi trzasnęły.
Ale od pewnego czasu moja intuicja była bardzo wyostrzona. Ja po prostu wiedziałam. Po chwili ktoś przyszedł z wiadomością, że zabrano naszą sąsiadkę, młodą mężatkę, która pracowała na poczcie. Przestraszona bombardowaniem nie poszła do pracy. To był w pojęciu sowieckim sabotaż. Po wejściu Niemców, jej mąż znalazł ciało żony wśród zwałów trupów na Łąckiego.
Po kilku dniach ucichły armatki przeciwlotnicze i ustały bombardowania. Do Lwowa wkroczyli Niemcy.
I na tym mogłabym skończyć moje wspomnienia, ale chcę chociaż częściowo spłacić dług wobec tych, którzy uratowali nas od ponownego aresztowania, więzienia i prawdopodobnie śmierci w którymś z lwowskich więzień, w czasie przeprowadzonej tam masakry w czerwcu 1941 roku. Mam na myśli moją ciotkę Helenę Ujejską- Devechy, profesora Stanisława Kulczyńskiego i jego żonę, profesora Władysława Floryana i jego żonę, którzy przez kilka dni ukrywali Wandę i profesor Stefanię Skwarczyńską. Wszyscy ci ludzie wykazali szczególna odwagę ryzykując swoje i swoich rodzin bezpieczeństwo, dla uratowania dwóch nieznanych sobie (oczywiście z wyjątkiem mojej ciotki) dziewcząt.
Muszę też dodać jako post scriptum, że los mojej siostry, która tak dzielnie przeprowadziła naszą ucieczkę, był tragiczny. Zginęła mając zaledwie 23 lata jako sanitariuszka AK na początku Powstania Warszawskiego w sierpniu 1944 roku. Ja po skończonych studiach w Polsce wyjechałam w 1958 roku do Kanady i od tej pory mieszkam tam już na stałe. Nic mi też nie wiadomo, jakie były dzieje pani Katarzyny i jej córek, z którymi rozstałyśmy się we Lwowie zaraz po naszym przyjeździe.

KONIEC

Powrót do góry
Ogląda profil użytkownika Wyślij prywatną wiadomość  

 
 
  Stronę odwiedziło 308529 odwiedzającyosób  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja