O genealogii i historii słów kilka...
  Ciekawe historie rodzinne.
 

Nie będzie może na tej stronie jakichś wielkich, sensacyjnych materiałów, ale jedno mogę obiecać- będą na pewno ciekawe.

Historia pewnego obrazu.

Chciałbym przedstawić artykuł, który został wydrukowany 26 maja 1988 roku w periodyku polonijnym "Głos Polski" w Toronto, autorstwa mojej kanadyjskiej znajomej pani Anny Strawińskiej- Marty:

Obraz, którego historię chcę opisać, nie ma specjalnej wartości artystycznej. Jest to po prostu wykonana na drewnie dobra kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej. Takich obrazów jest w Polsce tysiące. Dla mnie ma on jednak specjalna wartość, bo łączą sie z nim wspomnienia z dzieciństwa, swiata, który zapadł się bezpowrotnie w przeszłość. Nim to jednak nastąpiło, obraz patronował wszystkim moim dziecinnym radościom, zmartwieniom, a także chorobom. Półblask złocistej sukienki w mroku pokoju stanowił jakby rękojmię bezpieczeństwa i ciągłości tego rytmu życia, który nam, dzieciom wydawał się niezmienny.
Ale przyszła wojna. Aresztowano mojego ojca,a mnie wraz z moją matką i moją siostrą wywieziono w głąb Rosji. Z nas trzech przeżyłam wojnę tylko ja jedna.
Co się stało z obrazem oddanym na przechowanie w czasie wojny nie wiedziałam.
Przyszły tak trudne w Polsce lata powojenne. Lata walki o byt, głodne i chłodne. Rzadkimi momentami wielkiej radości były spotkania z tymi, z którymi się straciło kontakt i których często miało się za zmarłych. I tak jadąc kiedyś tramwajem w Poznaniu (byłam już wtedy na studiach), spotkałam Bronię, dawną towarzyszkę z kolonii letnich dla dzieci, jasnowłosego królewicza z bajki, którąśmy grali na zakończenie kolonii. Dzięki Broni otrzymałam adres państwa Studzińskich, którzy przechowywali nasz obraz.
I pewnego dnia (było to wczesną wiosną) zapukałam do drzwi ubogiego, ale starannie utrzymanego domu państwa Studzińskich na wsi, koło Legnicy.
Otworzyła mi drzwi pani Studzińska. Mój Boże, ile było do opowiadania, ile wspomnień! A wieczorem, gdy po kolacji pani Studzińska zaprowadziła mnie do gościnnego pokoju na górze, na ścianie zobaczyłam mój obraz. Złocista sukienka trochę przyszarzała, ciężka dębowa rama pękła w jednym miejscu, ale obraz był ten sam.
I wtedy dowiedziałam sie od pani Studzińskiej jego dziwnej historii, oto ona:
"Obraz był u nas całą wojnę. W 1944 roku, gdy Niemcy zaczęli się cofać, mój mąż, bojąc się grasujących w okolicy ukraińskich band, postanowił wyjechać spod Halicza. Jako kolejarzowi udało mu się zdobyć wagon. Wyjechaliśmy pod Przemyśl. Wynajęliśmy tam dom na wsi. Niestety, był to dom bez piwnicy. Front zbliżał się. Nie wiedziałam co robić, gdzie ukryć się. Chcąc ratować trochę rzeczy, zamurowałam je w piecu chlebowym. Włożyłam tam naczynia kuchenne, trochę porcelany i ten obraz. Jakże potem żałowałam, że nie zamurowałam czegoś z ubrania!
Wkrótce znaleźliśmy się na linii ognia. Z jednej strony bolszewicy, z drugiej Niemcy. Dom zaczął płonąć. Nie mogliśmy wyjść przez palące sie drzwi i okna. Mój mąż wyrąbał siekierą przejście w ścianie. Uciekliśmy z dwojgiem małych dzieci pod obstrzałem w pole. Ja zostałam dwa razy ranna w brzuch. Leżałam 21 godzin bez opatrunku w polu. Potem zabrali mnie do sowieckiego szpitala. Jakoś przeżyłam. Mój mąż, gdy wrócił na miejsce, gdzie stał nasz dom, zastał tylko zgliszcza. Wszystko się spaliło, wszystko z wyjątkiem pieca,a raczej tego, co było w piecu. Obraz też się uratował, chociaż drewniany. Tylko sukienka Matki Boskiej trochę się osmaliła. O, niech pani popatrzy!"
Tak, rzeczywiście u dołu sukienki widać czarną smugę. A ja myślę nie tylko o niezwykłym uratowaniu się mojego obrazu, ale o tym, co przeżyła ta kobieta, ranna, z dwojgiem dzieci, bez dachu nad głową, bez ciepłych rzeczy.
Ano wielka jest wytrzymałość ludzka, skoro pani Studzińska wyszła jakoś z tego cało i urodziła dwoje zdrowych dzieci. Gdy w 1958 roku wyjeżdżałam do Kanady, zabrałam obraz ze sobą. Dziś wisi on w zaciszu mojego kanadyjskiego domu. Groza wojny minęła, ale czy na zawsze?
Chciałbym wyjaśnić, że pani Stefania Studzińska była żoną Adama Studzińskiego, o którym kiedyś wspominałem. Był on bratem mojej babci- Olgi Wenne z domu Studzińskiej. Niestety, zmarł w 1978 roku. A co ze Stefanią? Wyobraźcie sobie, że ma się całkiem dobrze, pomimo 100 lat, które skończyła w tym roku. Owa podlegnicka wieś, to Krzeczyn Wielki 4km od Lubina. Fascynujące są ludzkie losy, ale losy tego obrazu również.
Na koniec pozwolę sobie umieścić jeszcze fotografie bohaterów tej opowieści, czyli małżeństwa Studzińskich:




Wodniki na fotografii..

 Od mojej ukraińskiej koleżanki Olesi otrzymałem całą serie zdjęć dotyczących dzisiejszych Wodnik, miejscowości w której mieszkała moja mama i babcia. Fakt, że wioska jest bardzo zmieniona, ale niektóre jej elementy pozostały, m. in. dom mojej mamy. Miałem to szczęście, że Olesia mogła wykonać fotografie tego domu. Jest teraz niezamieszkały, a przez to trochę zdewastowany, ale jest!







Na kolejnych fotografiach przedstawiam główną ulicę we wsi, która prowadzi przez środek wsi.









Na kolejnych fotografiach prawdziwa gratka- koleżanka mojej mamy sprzed 60 lat- pani Nela Horbaczewska, która do dzisiaj mieszka w tym samym domu, co niegdyś. Jej siostra- Lucyna Horbaczewska mieszka też niedaleko, gdyż w pobliskim Delejowie.





Dom sąsiadów mojej mamy- państwa Dąbrowskich, którzy po wojnie wyjechali na Rzeszowszczyznę.





I na koniec zdjęcie przystanku autobusowego w Wodnikach.



 
 
  Stronę odwiedziło 308531 odwiedzającyosób  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja